Kaźń polskich dzieci. Żyły jak niewolnicy, po śmierci nie miały nawet prawa do pogrzebu
  • Marek GałęzowskiAutor:Marek Gałęzowski

Kaźń polskich dzieci. Żyły jak niewolnicy, po śmierci nie miały nawet prawa do pogrzebu

Dodano: 

Heroiczna walka rodziców i dzieci o przetrwanie nie mogła jednak powstrzymać głodu ani towarzyszących mu chorób, na czele z tyfusem i szkorbutem (cyngą). Śmierć zaczęła zbierać swoje żniwo. „Byłam nawet sama i to po raz pierwszy w życiu przy śmierci małej, około pięcioletniej dziewczynki. W obozie panowała głucha i czarna noc – w pokoju, gdzie leżała jeszcze ciężko chora Władzia, świeciła się bladym płomieniem lampa. Jęk jej matki pchnął mię do jej pokoju. Weszłam. Na białym łóżeczku leżała bladziutka jak kościelne obrusy mała Władzia. Oczka miała otwarte. Matka jej i starsza siostrzyczka Stasia klęczały prawie nieprzytomne przy jej łóżeczku. Gromnica coraz częściej przygasała, światło gromnicy skąpo padało na przyśmiertną Władzię. »Władeczko!« – jęknęła matka. – »Cicho!« – jak echo, ostatnim tchnieniem odpowiedziała najdroższa istotka matce. Gromnica zgasła. Słodki uśmiech przebłysł po raz ostatni po twarzy dziecka. Szelest anielskich skrzydeł zakłócił spokój. Matka była nieprzytomna. Władzia poszła z aniołem, a matkę pozostawiła w tajdze sybirskiej” – pisała w swoim pamiętniku Wanda Barbara Bik (cyt. za: „Polskie dzieci na tułaczych szlakach 1939–1950”). A Edward Wacław Hermach, syn oficera WP zamordowanego w Katyniu, który w komunistycznym „raju” omal nie zmarł z głodu, wspominał po wielu latach – już jako starszy człowiek – że nigdy nie zapomni żydowskiej dziewczyny, tak osłabionej głodem, że klęczała na ziemi, usiłując jeść trawę. Wkrótce umarła.

Niemal wszystkie dzieci, które przeżyły, były świadkami śmierci dziadków, rodziców, rodzeństwa. „Ludzie marli z głodu i wycięczenia. Dnia pewnego zachorował mój tatuś, brat i siostra. Teraz ja sam musiałem chodzić do roboty, by zapracować na całą rodzinę i moja biedna porcja chleba musiała starczyć dla wszystkich. Mieliśmy trochę odzierzy, którą sprzedaliśmy na chleb, by nakarmić chorego tatusia, brata i siostrę. Niestety nic nie pomogło, gdyż brat i siostra zmarli” (Ewaryst N. z poznańskiego); „umarł mi w Rosji tatuś i siostra. Tatuś spuchł cały, bo nie mieliśmy za co kupić jedzenia” (Marian J. z przemyskiego); „miałem siostrę Stanisławę, która mia[ła] półtora roku. Było to dziecko, jak wiadomo, dla dziecka poczeba innego wyżywienie, nie takie jak dla człowieka dorosłego. Ta siostra jedząc chleb i pijąc wodę z rzeki, zachorowała i umarła. Nasza rodzina składał się z sześciu osób, a teraz jestem ty[lko] ja i siostra. 10cio letnia” (Franciszek N. z powiatu sarneńskiego).

Czytaj też:
„Ruskie jadą!”. Największa zbrodnia na Polakach po II wojnie światowej

Z relacji dzieci wiadomo, że sowieccy nadzorcy nie potrafili nawet uszanować uświęconego prawa do uroczystego pochowania najmłodszych – na ile oczywiście było to możliwe w warunkach sowieckich. Kiedy zimą 1940 r. wśród Polaków z województwa nowogródzkiego zmarło dziecko, „na pogrzeb sprawiliśmy polskim zwyczajem pochód pogrzebowy [...]. Gdy ujrzeli bolszewicy pochód, więc z leworwerami przyszli, aby rozpędzić. Jednak kobiety nie ustępowały, patrząc na bluźnierstwa bolszewików, szły dalej. Wtenczas bolszewicki milicjant nazwiskiem Koszelew wskoczył na trumnę, porozpychał kobiety, odebrał krzyż i podeptał go nogami. Za nim wskoczył komendant milicji nazwiskiem Szpunow i zaczął kopać i deptać kobiety, które chciały odebrać krzyż. Inni bolszewicy rozpędzili tłum”.

Sowiecka „nauka”

Dzieci polskich zesłańców poniżej 12. roku życia zmuszono do nauki w sowieckiej szkole. Od pierwszego dnia poddano je intensywnej komunizacji, ateizacji, stale musiały też wysłuchiwać oszczerstw i kłamstw na temat Polski. Typowym zabiegiem sowieckich „nauczycieli” było wmawianie dzieciom, że na zawsze pozostaną w sowieckiej Rosji. „Ciągle nam mówili, że powinniśmy stosować się do ich prawa, powinniśmy zapomnieć o Bogu i Polsce, ponieważ do niej nigdy już nie wrócimy”. Nauka odbywała się w języku rosyjskim, a rozmowy po polsku były surowo zabronione, podobnie jak modlitwy i pieśni katolickie.

Dzieci na różne sposoby próbowały się opierać szykanom, za co spotykały je kolejne. Pozbawiano je i tak już bardzo skromnego posiłku, nierzadko bito. Hanka Ordonówna pisała w „Tułaczach dzieciach”, że kiedy już po uwolnieniu z sowieckiego zesłania poproszono jedną z dziewczynek, by razem z innymi dziećmi zaśpiewała „Mazurek Dąbrowskiego, ta odpowiedziała: „Nie, nie, proszę pani, na pewno nie wolno, na pewno. U nas na posiołku, jak kiedyś jeden z chłopców to zaśpiewał, to go dyżurny tak zbił, że go zabrali potem do szpitala, a rodziców aresztowali, bo powiedzieli: kontrrewolucjoniści. Antoś nie wrócił już ze szpitala, jedni mówili, że umarł tam, a drudzy, że odesłali go do obozu dla »bezpryzornych«” (tj. dzieci niczyich, bezdomnych, sierot).

Nieludzka ziemia

Zgodnie z zawartym porozumieniem Sikorski-Majski z 30 lipca 1941 r. polskie rodziny zaczęły być zwalniane z miejsc przymusowego pobytu. Natychmiast też za wszelką cenę starały się dotrzeć z odległych części ZSRS do powstającej armii polskiej gen. Władysława Andersa, gdyż tylko ona dawała opiekę, a jak się miało okazać, często jedyną możliwość opuszczenia Rosji. Tysiące osób, w tym nieznana liczba dzieci, zmarło jednak z głodu i chorób w czasie tej wędrówki. Dzieci, które po śmierci rodziców kontynuowały podróż samotnie, zwykle padały ofiarami kradzieży, zdarzały się też krwawe napady. W Omsku do wagonu, w którym jechała polska grupa, Sowieci dołączyli młodocianych rosyjskich kryminalistów, którzy natychmiast rzucili się z nożami na bezbronną polską gromadkę, zakłuwając czworo dzieci, a pozostałe terroryzując i rabując im resztkę żywności i co lepsze łachmany – wszak całych ubrań dawno nie miały. Sowiecki milicjant, który był świadkiem tej napaści, poproszony o interwencję, machnął ręką i odszedł. Podobne występki były wszak powszechnie tolerowane w komunistycznej Rosji, której władze uważały kryminalistów za element socjalnie bliski.

Czytaj też:
Rebelia '39. Kresy w ogniu

Nie wszystkich spośród tych, którzy dotarli do polskiego wojska, udało się od razu otoczyć opieką. Wielu, szukając środków do życia, musiało podjąć pracę w kołchozach w azjatyckiej części ZSRS, dokąd zimą 1942 r. przeniesiono żołnierzy gen. Andersa. Często wcale nie ratowała ona przed śmiercią. „Nie tylko moja rodzina wymarła głodową śmiercią, lecz wiele innych wymierało całymi rodzinami. Pamiętam, jak na jednym z kołchozów w Uzbekistanie było siedem rodzin, które wymarli z głodu, pozostało jedno małe dziecko liczące dwa dwa lata, dziecko płakało, gdym wszedł do mieszkania i mówi do mnie: »tatuś nie chce wstać, Zosia płakać i płakać«”.

Nawet wtedy, kiedy dzieci znalazły się pod polską opieką, wielu nie dało się uratować – wycieńczone wielomiesięcznym głodem, masowo padały ofiarą tyfusu i innych chorób – część zmarła już po ewakuacji armii do Iranu. Jak wspominała Irena Lamprycht, która trafiła do sierocińca w uzbeckim Karkin-Batasz pod Guzar: „Spałam pod jednym kocem z koleżanką, z którą tej nocy, przez otwór (bo sufitu nie było), patrzyłyśmy na niebo usiane gwiazdami i opowiadałyśmy sobie różne wspomnienia z Polski. Na drugi dzień rano, gdy się przebudziłam, poczułam zimną rękę na mojej twarzy i sztywne ciało mojej koleżanki – Marysi – która umarła tej nocy. Wynieśli ją i złożyli w »arbie« razem z innymi, umarłymi tej nocy dziećmi i powieźli do Guzar”. (cyt. za: „Jak pisklęta z gniazd”). Po nieznanej z nazwiska Marysi – polskim dziecku zmarłym w Karkin-Batasz, którego nazwa w języku uzbeckim oznacza dolinę śmierci, jedyny ślad pozostał w świadectwie innego polskiego dziecka…

Część polskich dzieci zdołała opuścić nieludzką ziemię wraz z armią gen. Andersa w 1942 r. Znacznie więcej jednak pozostało w ZSRS do końca wojny. Te, które przeżyły, wróciły do kraju, często jako sieroty. Nieznana jest liczba tych, które pozbawione troskliwej opieki rodziców zmarły z głodu, zimna, chorób, poniewierki czy niewolniczej pracy ponad siły.

Męczeństwo polskich dzieci przeszło niezauważone w świecie, który albo entuzjazmował się komunistycznym eksperymentem na ludziach, albo wielbił Stalina i Związek Sowiecki jako sojusznika w wojnie z III Rzeszą. Losy najmłodszych ofiar komunizmu, a także tysiące świadectw spisanych przez same dzieci po wydostaniu się z ZSRS, lub przez dorosłych, niejako w imieniu dzieci, które były zbyt małe, by opowiedzieć tragedię swoich rodzin, w sposób najbardziej wymowny pokazują, czym w istocie było czerwone imperium. Jednym z takich świadków była znana przedwojenna piosenkarka, wspomniana już Hanka Ordonówna, która po przejściu piekła czerwonych łagrów wszystkie siły przeznaczyła na opiekę nad ocalonymi dziećmi. O jednym z nich, trzyletnim Heniu, napisała: „Nogi jego – piszczele pokryte tylko skórą – śmiesznie sterczały z szerokich nogawek [spodenek], które tworzyły coś w rodzaju spódniczki. Zapadnięte piersi, obciśnięte swetrem, chudziutka szyja, na której chwiała się ogolona głowina, i rączki jak wykałaczki – składały się na żałosny obraz polskiego dziecka w Rosji. Ciało i skóra na głowie były usiane ranami szkorbutowymi lub po ukąszeniach insektów”.

Artykuł został opublikowany w 2/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.