Prawdopodobnie podczas kontrataku gen. Franciszek Żymirski został ciężko ranny kulą armatnią, która zgruchotała mu ramię, i wkrótce zmarł. Olszynka została odbita. „Była to może najpiękniejsza chwila w życiu generała” – pisał Wojciech Chrzanowski. Był to jednak zarazem szczytowy wysiłek polskiej armii i moment dramatyczny.
Generałowie odmawiają
Chłopickiemu nie udało się zaangażować rezerw, by rzucić je do pościgu i zaatakowania pozycji rosyjskich. Przez swoich adiutantów wzywał gen. Jana Krukowieckiego i jego 1. dywizję oraz gen. Tomasza Łubieńskiego stojącego na czele korpusu jazdy, by go wsparli. Na próżno. Chłopicki sam sobie był winny, uchylając się od objęcia stanowiska naczelnego wodza Krukowiecki, który znajdował się pod Białołęką, odpowiedział bowiem, że słucha tylko rozkazów naczelnego wodza, czyli Radziwiłła.
„Mimo dwoistości rozkazodawstwa stanowisko gen. Krukowieckiego może zasługiwać tylko na naganę. Jako stary, doświadczony żołnierz musiał się orientować w stopniu zdolności swoich wodzów, warunkach i łatwo mógł pojąć, czyje rozkazy są bardziej celowe, a więc przede wszystkim wiążące” – oceniał Stefan Przewalski. Gdyby 1. dywizja przyszła pod Grochów, ułatwiłaby i przedłużyła obronę polskich pozycji.
Generał Tomasz Łubieński także nie przyjął rozkazu Chłopickiego do wiadomości. Miał tak samo jak Krukowiecki powiedzieć, że nie zna innego wodza niż Radziwiłł i robił uwagi, że Chłopicki nie zna się na wykorzystaniu kawalerii w walce. Zadrwił sobie z jednego z adiutantów Chłopickiego – Aleksandra Walewskiego, syna Napoleona, pytając, czy generałowi chodzi o dywizję czy dywizjon jazdy, na co Walewski zdenerwowany i zmieszany nie umiał odpowiedzieć. Łubieński uważał, że teren Grochowa nie nadaje się do użycia jazdy. Jednak kawaleryjskiej szarży dokonała tam wkrótce jazda rosyjska. Krukowiecki i Łubieński mogli też argumentować, że Chłopicki miał powierzone dowodzenie tylko pierwszą liną boju, a oni byli poza nią.
Czytaj też:
Ostatni strzał powstańca styczniowego - zamach na cara Aleksandra II
Chłopicki wstrząśnięty odpowiedziami obu generałów miał powiedzieć: „Jutro jestem naczelnym wodzem; jutro generał Krukowiecki i generał Łubieński oddani będą pod sąd wojenny”. Pojechał jeszcze ok. godz. 14 do Michała Radziwiłła, pod słup żelazny, by interweniować. Naczelny wódz miał wydać odpowiednie rozkazy obu generałom, lecz jeśli nawet tak się stało, były już spóźnione. Wracając do walczących oddziałów, gen. Chłopicki został poważnie ranny w nogi, gdy rosyjski pocisk eksplodował pod jego koniem.
„Strata Chłopickiego stała się największym nieszczęściem dla armii polskiej, której był duszą; od tej chwili nie było już jedności w bitwie; każdy walczył oddzielnie i jakby na swój własny rachunek” – uważał Ignacy Prądzyński.
W powstałym chaosie wyróżniał się postawą płk Jan Skrzynecki, któremu wynoszony z pola bitwy Chłopicki przekazał dowództwo. W istocie Skrzynecki rozkazywał jednak tylko własnej 3. dywizji i częściowo 2. dywizji. Dowodził obroną Olszynki Grochowskiej. Także dla niego, tak jak dla Chłopickiego, był to dzień chwały. Znów rozgorzała zażarta bezpardonowa walka.
„Polacy, Moskale, Czwartaki, Ósmaki, strzelcy, Siódmaki, pokryci posoką krwawą, że aż źle patrzeć, leżą całymi stosami! W głównym rowie środkowym tyle trupa, tyle krwi ludzkiej! Powietrze cuchnie, odrażający odurza nas fetor! Mimo to dotrzymaliśmy placu aż do godziny czwartej i każdy z nas, Czwartaków, miał w olszynie na pewno trzech Moskali na swoim sumieniu” – wspominał Kajetan Władysław Rzepecki.
Złamana rosyjska szarża
Polskie bataliony musiały wycofać się z Olszynki, ale jej opanowanie nie oznaczało, że droga do Warszawy stała dla Dybicza otworem. Polska armia cofała się, lecz nie została rozbita. Klęskę miała zadać jej wielka szarża kawalerii rosyjskiej, odcinając polskie oddziały od Pragi i jedynej przeprawy i tak za małej na spokojny odwrót – mostu łyżwowego. A lód na Wiśle był cienki. Mogła po nim przejść piechota, ale nie artyleria, tabory ani jazda.
Główną siłą uderzeniową byli kirasjerzy. Zaatakowali z impetem i brawurą, być może spotęgowaną alkoholem. Skrwawili się jednak na czworobokach batalionów 8. pułku mjr. Karskiego, który – jak pisał Ignacy Kruszewski – „z zimną krwią blisko przypuścił i morderczym ogniem ich przyjął”. Ułani rosyjscy rzucili się na bataliony 4. pułku. Salwa oddana przez żołnierzy, którzy podpuścili szarżujących na 20 kroków, zmiotła z koni połowę atakujących.
„Potok jazdy odbija się o ogniem ziejące żelazne piersi pułku, rozdziela na kilka fal, które zwracają się na bagna kawęczyńskie, a tam pod ogniem bateryj Konarskiego i Masłowskiego rozpryskują się w pojedyncze krople” – tak opisywał tę nieudaną szarżę Wojciech Chrzanowski. Piechotę wsparł płk Ludwik Kicki na czele szwadronów 2. i 5. Pułku Ułanów, uderzając na kirasjerów.
„Idące na czele szwadrony ułanów w bardzo swoisty sposób atakowały eszelonami kirasjerów. Mianowicie zaczęli bić ich lancami po głowach, wbijając im hełmy aż po ramiona, oślepiając w ten sposób poszczególnych jeźdźców, spychając z koni i biorąc do niewoli. Wielu tak oślepionych jeńców prowadzonych do Warszawy jeszcze na moście próbowało się uwolnić, »ale czas nie pozwalał«. Część kirasjerów wpadła aż na bagna Saskiej Kępy, gdzie pojedyncza kompania 1. p.s.p. wzięła ich do niewoli” – pisał Stefan Przewalski.
Do niepowodzenia rosyjskiej szarży przyczyniły się też salwy rakiet kongrewskich oddane przez baterię kpt. Karola Skalskiego. Nie czyniły właściwie szkody jeźdźcom, ale płoszyły i dezorientowały konie. „Zalegające ciemności wzmacniały jeszcze bardziej straszne światło, które wydawały, lecąc ze świstem w powietrzu” – wspominał Ignacy Prądzyński efekt wywołany przez rakiety. Największe straty, sięgające 80 proc. atakujących, poniósł pułk kirasjerów ks. Alberta Pruskiego.
Złamanie szarży pozwoliło jednak polskim oddziałom na spokojniejszy odwrót na przedmoście praskie i do Warszawy, przekreśliło plany odcięcia im drogi odwrotu. Feldmarszałek Dybicz nie zdecydował się na kontynuowanie natarcia, które mogło zakończyć się powodzeniem. „Intuicja zawiodła rosyjskiego wodza naczelnego, inteligencja również” – pisał Stefan Przewalski.
Bitwa na polach Grochowa była niezwykle krwawa. Rosjanie stracili 9,4–10 tys. zabitych i rannych, Polacy 6–7,4 tys. Nie przyniosła zwycięstwa żadnej ze stron, ale postawa polskich żołnierzy złamała na pewien czas napór armii rosyjskiej. Nie udało się jej zająć Warszawy już w lutym 1831 r. Rosjanie zajęli ją dopiero we wrześniu.
Ignacy Kruszewski, adiutant gen. Chłopickiego, oceniał:
„Tak skończyła się ta pamiętna batalia, bez wodza prawie, bez związku, przy niesubordynacji i zawiści niektórych generałów, przy niewypełnionych rozkazach, nie zostaliśmy złamani, nie stracili armat, niewolnika więcej wzięli, jak nieprzyjaciel ujął, kilkaset tylko kroków ustąpiliśmy pola. […] Nieszczęśliwy granat, pękając pod koniem Chłopickiego, pozbawił nas wygranej, której skutków dla ojczyzny naszej i dla całej Europy nikt obrachować nie zdoła”.
Był to fragment książki Tomasza Stańczyka i Witolda Paska „Polskie Termopile”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.