Sowieckie marsze śmierci. Polaków bezlitośnie przebijali bagnetami
  • Marek GałęzowskiAutor:Marek Gałęzowski

Sowieckie marsze śmierci. Polaków bezlitośnie przebijali bagnetami

Dodano: 

Zamykając to krótkie upamiętnienie, wspomnijmy, że na mohylowskim trakcie znalazł się również Szwajcar, Paul Jung. Był on chyba jedynym obywatelem tego kraju, leżącego na uboczu wojennego świata, który po napaści Sowietów na Finlandię zgłosił się ochotniczo do lotnictwa armii fińskiej. W 1940 r. Jung dostał się do niewoli sowieckiej. Skazany na karę śmierci należał do tych nielicznych, którzy przeżyli morderczą drogę z Mińska na Mohylów, dzielnie też wspierał padających z wyczerpania współtowarzyszy, a w końcu umożliwił ocalałej Grażynie Lipińskiej i kilku innym kobietom powrót samochodem do Mińska. Sam chciał się bić z Sowietami i zgłosił się ochotniczo do armii niemieckiej. Nie wywołało to jednak entuzjazmu jego niedawnych towarzyszek niewoli. Jak relacjonowała Lipińska, jedna z nich krzyknęła: „»Pan jest Niemcem gestapowcem« – rzuca mu obelgę w twarz i ucieka. Jung blednie, nie z oburzenia, bo nie rozumie jeszcze ohydy pojęcia gestapowiec, ale dlatego, że w oczach dziewczyny, która stała mu się droga, odczytuje nienawiść i pogardę. Głos mu drży: »Nie moją krzywdę pragnę pomścić, ale śmierć Polaków, towarzyszy moich z celi więziennej«”.

„Strach przed mordem pędził nas naprzód…”

Marsz śmierci z Mińska był jedną z wielu zbrodni przeciwko więźniom dokonanych przez władze ZSRS po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Na ziemiach północno-wschodnich Rzeczypospolitej do podobnych doszło w likwidowanych więzieniach w Starej Wilejce i w Berezweczu, w pobliżu Głębokiego. W pierwszym z nich więźniów wyprowadzono z cel poza bramę i tam w pozycji klęczącej kazano oczekiwać na rozpoczęcie marszu. Zanim się jednak zaczął, NKWD-ziści odczytali kilkadziesiąt nazwisk, głównie członków ZWZ, i zamordowali wyczytanych.

Ekipa egzekutorów NKWD w Dowbyszu. Noszone przez nich zegarki są nagrodą za gorliwe spełnianieroli katów

Resztę podzielono na trzy kolumny, dwie składające się z mężczyzn, po kilkaset osób, oraz trzecią, w której znalazło się przeszło 400 kobiet, i poprowadzono drogą na Borysów. Antoni Kołos wspominał: „Nietrudno wyobrazić sobie kolumnę marszową składającą się z ludzi w łachmanach, pożółkłych jak kościotrupy od głodu i zaduchu panującego w celach […], pozbawionych przez tyle miesięcy ruchu, których poganiali dobrze wypoczęci enkawudziści […]. Ludzie słabli, padali, a do tych, którzy nie mogli się podnieść, strzelali lub kilkakrotnie przebijali ich bagnetami” [ta i pozostałe cytowane poniżej relacje pochodzą z czasopisma „Karta” (1991, nr 3) oraz z książki Krzysztofa Popińskiego, Aleksandra Kokurina i Aleksandra Gurjanowa „Drogi śmierci” (Warszawa 1995)].

W ciągu prawie pięciu dni tego upiornego, trwającego z niewielkimi przerwami marszu więźniowie otrzymali tylko jeden skromny posiłek. 26 czerwca, 20 km od miejscowości Pleszczenice, nad kolumną pojawiły się niemieckie samoloty. Maszyny zrzuciły kilka bomb i szybko odleciały, lecz właśnie wówczas, jak wspominał Franciszek Pilarski, „zaczął się mord, o jakim świat nie słyszał”. Konwojenci zmusili więźniów do przyśpieszenia marszu, wręcz do biegu. Jak relacjonował dalej Pilarski, „ludzie padają ze zmęczenia. Tych przebija się bagnetami dwa–trzy razy i dalej. Do ostatnich z tyłu strzelają bez przerwy. Kazik Rakowski podtrzymuje swego stryja, ja mu w biegu pomagam. Podbiega do nas jeden z enkawudzistów i ryczy: »Brasaj jego«! Lufę kieruje to we mnie, to w Kazika. My rzuciliśmy stryja Kazika. Enkawudzista wypalił z tyłu starcowi w głowę dwa razy. My biegliśmy dalej. Strach przed mordem pędził nas naprzód”.

W tym miejscu kaźni wydarzyło się wiele tragedii. Uczeń gimnazjalny Czesław Siwicki, który głośno zaprotestował przeciw okrucieństwom NKWD-zistów, został wyciągnięty z kolumny i zamordowany. Kiedy syn Marczańskiego, nauczyciela ze Święcian, usiłował pomóc padającemu z wyczerpania ojcu, „podbiegł do niego enkawudzista i kazał mu opuścić ojca; syn się zawahał, wówczas enkawudzista strzelił bez namysłu Marczańskiemu w głowę, zabijając go na miejscu, syna zaś kopnął”. Trzech nieznanych z nazwiska więźniów, „zziajanych dobiega do rzeki, nachyla się po wodę. Wtem przyskakuje do nich jeden z enkawudzistów i bagnetem przepruwa wszystkich po kolei”. Ci, którzy przeżyli tę kaźń, po dotarciu do Borysowa zostali przewiezieni transportem kolejowym do Riazania. Tam z 1,8 tys. ludzi doliczono się 1,1 tys. – „reszta padła od kul i bagnetów konwoju” (Antoni Kołos).

Co zaś stało się z kobietami z więzienia w Starej Wilejce? Na pewno odprowadzono je na stację kolejową w Wilejce. Jakie były ich dalsze losy – nie wiadomo. Według sprzecznych wersji niektóre zwolniono, inne cofnięto z powrotem do więzienia i tam rozstrzelano.

Drugi marsz śmierci w województwie wileńskim rozpoczął się w więzieniu w Berezweczu. I tutaj część więźniów wymordowano na miejscu – strzałami z rewolwerów bądź uderzeniami w tył głowy. Z pozostałych uformowano kolumnę, którą otoczyli konwojenci z psami. Więźniowie ruszyli drogą na Witebsk. Ci, którzy nie wytrzymywali marszu w morderczym upale – a więźniom nie dawano wody – byli natychmiast mordowani. Jak pisze na podstawie relacji nielicznych ocalałych Krzysztof Popiński, „po przejściu mostu na Dźwinie, w okolicy wsi Taklinowo (koło Ułły), enkawudziści przystąpili do likwidacji kolumny za pomocą karabinów maszynowych i bagnetów”. Ocalały z masakry Michał Bogowicz wspominał: „Raptem niesamowity huk jak setki młotów: rąbano z karabinów maszynowych. Z przodu rozległy się tylko straszne wrzaski, między innymi słyszało się: »Bracia strzelają do nas!«, a obok jęki, bicie kolbami, ludzkie głosy pomieszane z wyciem psów [...]. Wtem ucichło, oprócz jęków nie było nic słychać. Dookoła same trupy! [...] Krew już wsiąkła, jedynie mózgów dość dużo leżało na jezdni, na poboczu i w rowie”.

Nie wiadomo, ilu więźniów z Berezwecza wówczas zamordowano. Przeżyli ci, którzy zdołali dotrzeć do pobliskiego lasu bądź – podobnie jak w przypadku innych komunistycznych zbrodni z końca czerwca 1941 r. – ci, których przykryły zwłoki pomordowanych towarzyszy.

Z podobnym metodycznym okrucieństwem mordowano więźniów w mniejszych miejscowościach. Z Wołożyna w województwie nowogródzkim zmuszono do ewakuacji około stu osób. W rejonie Mińska, w wąwozie koło Lasu Tarnawskiego, wszyscy zostali rozstrzelani. Ocalało jedynie pięciu więźniów, na których padły zwłoki pomordowanych.

W tym ogromie zbrodni w końcu czerwca 1941 r. rzadko zdarzały się przypadki ocalenia większej liczby osób. W Wilnie komuniści wymordowali więzionych w siedzibie NKWD przy ul. Mickiewicza oraz w więzieniu na Łukiszkach, a także tych, którzy pracowali na lotnisku na Porubance. Nie udało im się wywieźć natomiast więźniów przeznaczonych do transportu na wschód. Zawdzięczają oni życie męstwu wileńskich kolejarzy – ci bowiem, wobec zbliżania się wojsk niemieckich, uniemożliwili odjazd podstawionych wagonów.

Niemieckie wojska przekraczają granicę ze Związkiem Sowieckim. 22 czerwca 1941 r.

Zapomniana zbrodnia

Zbrodnia przeciwko przeszło 20 tys. obywateli Rzeczypospolitej (jak wynika z szacunkowych, choć rozbieżnych danych), głównie Polakom, lecz także Ukraińcom, Białorusinom i Żydom, dokonana przez NKWD w ostatnich dniach czerwca 1941 r., szybko uległa zapomnieniu. Jest to o tyle zadziwiające, że nie została ona dokonana w ukryciu, jak większość zbrodni komunistycznych, których okoliczności ujawniono dopiero po wielu latach. Niemal natychmiast dowiedział się o niej rząd polski na uchodźstwie gen. Władysława Sikorskiego oraz władze Polskiego Państwa Podziemnego.

Zapewne jedną z przyczyn niepamięci było to, że mord więźniów dokonany w końcu czerwca 1941 r. został przesłonięty licznymi innymi komunistycznymi okrucieństwami. Jeżeli jednak dziś zbrodnia ta tonie w niepamięci, to także dlatego, że wiedzy o marszach śmierci na ziemiach północno-wschodnich Polski i o mordach dokonanych w więzieniach NKWD na całym okupowanym przez ZSRS wschodnim obszarze RP nie upowszechniały ani władze polskie na uchodźstwie, ani podziemie w kraju. Premier Sikorski koncentrował się w tym czasie na przekonywaniu ministrów swojego gabinetu o korzyściach, jakie przynieść miało Polsce porozumienie z ZSRS. Przenikliwie więc zauważono we wstępie do „Drogi śmierci”, że „rozstrzelanie tysięcy ludzi pozostało prywatną tragedią ich bliskich, często do dziś nieznających okoliczności i miejsca śmierci”.

Artykuł został opublikowany w 7/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.