Pierwsza masakra III RP. Za kratami działy się horrendalne sceny
  • Marcin BartnickiAutor:Marcin Bartnicki

Pierwsza masakra III RP. Za kratami działy się horrendalne sceny

Dodano: 

W zakładzie w Czarnem na Pomorzu więźniowie użyli łóżek do wyważenia drzwi w celach. Przy ogromnym wrzasku szybko wydostali się na korytarze. Byli doskonale przygotowani. Już wcześniej docierały do nich plotki o tym, że amnestia będzie znacznie węższa, niż się spodziewali. W warsztatach wykonali broń – pałki, na które ponabijano gwoździe, i piki. Mieli 10-krotną przewagę liczebną nad Służbą Więzienną, strażnicy musieli się więc wycofać. Wkrótce całe bloki więzienne znalazły się pod panowaniem zbuntowanych skazańców. Wielu z nich nie miało nic do stracenia – odsiadywali długie wyroki i chcieli za wszelką cenę zemścić się za lata upokorzeń. W sąsiedztwie zakładu penitencjarnego znajdowało się osiedle, na którym mieszkały rodziny znienawidzonych strażników. Półtora tysiąca kryminalistów szybko opanowałoby liczące ok. 6 tys. mieszkańców miasteczko.

Kadr z filmu Małgorzaty Kozery „Był bunt” o wydarzeniach w więzieniu w Goleniowie.

Nie udało im się jednak sforsować bramy więzienia. Strażnicy utrzymali też kontrolę nad wieżyczkami i zbrojownią, w której znajdowało się kilkadziesiąt karabinów maszynowych. Do wieczora padały strzały, które miały odstraszyć więźniów od newralgicznych punktów obiektu. Już pierwszego dnia zbuntowani przynieśli pod bramę ciała pierwszych ofiar z ranami postrzałowymi. Krzyczeli: „Są już trupy!”. W nocy sfrustrowani funkcjonariusze przeprowadzili atak, który miał spacyfikować bunt. Doszło do regularnej bitwy. Przebili się przez dwie barykady, trzecią więźniowie zdołali podpalić i natarcie się zatrzymało.

Podobnie sytuacja wyglądała w liczącym 22 tys. mieszkańców Goleniowie. Tam również 700 więźniów przejęło kontrolę nad zakładem. Podpalili pawilony i zabarykadowali się na dachach budynków. Byli zdesperowani i nie mieli zamiaru się poddać. Krzyczeli do strażników: „Mamy kilku waszych!”, grożąc, że ich zamordują. Za „waszych” uznali m.in. człowieka, którego spalili żywcem.

8 grudnia, gdy osadzeni nadal utrzymywali kontrolę nad dwoma wielkimi więzieniami na Pomorzu, w porannych wiadomościach pojawiły się informacje o ofiarach śmiertelnych w innych więzieniach w regionie. Tym razem w szał wpadli osadzeni w Nowogardzie, znajdującym się niedaleko ośrodków buntu. Skazany Zbigniew Orzechowski, stojąc w pokoju naczelnika, oświadczył mu: „Za pięć minut spalimy ten kryminał”. Dotrzymał terminu. Bunt wybuchł natychmiast po tym, jak wracając z gabinetu, „Orzech” wybił szybę w oknie, krzycząc: „Jedziemy do dołu!”. Skazani podpalili pawilony, Służba Więzienna się wycofała, a więźniowie zabarykadowali się na dachach. Zaczęli gromadzić tam ciężkie przedmioty i rozbierać komin, aby obrzucać czym popadnie strażników, zanim zbliżą się do budynku.

Upadek twierdzy

Trzeciego dnia zakład w Czarnem wygląda jak oblężona twierdza. W środku wysokie barykady i zgliszcza budynków, na zewnątrz funkcjonariusze otaczający więzienne mury szczelnym kordonem. Dopełnieniem całego tego widowiska, którego nie powstydziłyby się najlepsze hollywoodzkie filmy akcji, są krążące nad miejscem operacji śmigłowce.

Tym razem zarówno natarcie, jak i obrona są lepiej przygotowane. Nad polem bitwy unosi się gęsty czarny dym z podpalonych barykad, który za chwilę zmiesza się z gazem łzawiącym milicji. Dzień jest mroźny. Skazańcy trzymają w rękach wszystko, co może pomóc w zadawaniu bólu i śmierci – przygotowaną wcześniej broń, łańcuchy, pręty, narzędzia.

Kadr z filmu Małgorzaty Kozery „Był bunt” o wydarzeniach w więzieniu w Goleniowie.

Milicjanci na miejsce akcji przywożą ciężki sprzęt. Na barykady ruszają spychacze, które szybko rozbijają prowizoryczne fortyfikacje. Za nimi do ataku idą kordony milicjantów i strażników. Po ciężkiej bitwie buntownicy w końcu się poddają. Strażnicy i milicjanci przeszukują budynki w poszukiwaniu ostatnich ukrywających się ludzi. W zrujnowanych pawilonach zostaje ok. 800 osadzonych, pozostali jeszcze tego samego zostają rozwiezieni do innych zakładów penitencjarnych. Bilans buntu w Czarnem to ponad 300 rannych wśród więźniów i ponad setka wśród funkcjonariuszy. Sześciu skazańców zginęło od strzałów.

Po tych wydarzeniach milicjanci nie mieli ochoty na kolejną konfrontację. Służba Więzienna wręcz przeciwnie. Bunt i zmuszenie do ucieczki przez więźniów, których wielu funkcjonariuszy nie traktowało jak ludzi, a na pewno nie uznawało za równych sobie, wzbudziły chęć zemsty. Potęgowało ją jeszcze zagrożenie dla rodzin strażników i plotki o tym, że więźniowie chcieli wydostać się, aby dokonać zemsty na żonach i dzieciach funkcjonariuszy. Pojawiają się pomysły, aby zrzucić okupujących więzienie z dachu. Skazańcy zdawali sobie świetnie sprawę z tego, co ich czeka, jeśli dostaną się w ręce strażników.

Po obu stronach muru jest jednak gotowość do porozumienia bez prowadzenia regularniej bitwy. „Nie chcemy walczyć, bo nie mamy sił” – krzyczy jeden z więźniów zgromadzonych na dachu pawilonu w Nowogardzie. Na dole stoi płk Jerzy Stańczyk, późniejszy komendant główny policji. On również nie zamierza wysyłać milicjantów w środek bijatyki, która musiałaby rozegrać się na dachu wysokiego budynku, na którym w ścisku stoi ok. 350 zdesperowanych skazańców. Twierdzi, że ma upoważnienie do negocjacji od premiera Tadeusza Mazowieckiego. Deklaruje, że zamierza rozwiązać sprawę pokojowo, a więźniów nie spotkają żadne represje. Buntownicy dostrzegają w tym szansę i wierzą milicjantowi. I tak nie mają lepszej alternatywy.

Gdy okazuje się, że milicjanci będą negocjować, strażnicy są wściekli. Sami zaczynają protestować przeciw porozumieniu z więźniami (!). Dochodzi do kuriozalnej sytuacji, gdy milicjanci muszą ochraniać przed Służbą Więzienną więźniów, którzy przyszli, aby negocjować warunki poddania się. Mundurowi są o krok od bójki między sobą.

W reprezentacji więźniów jest Zbigniew Orzechowski. Poza płk. Stańczykiem negocjują z nim m.in. politycy opozycji – Władysław Frasyniuk i Edward Mϋller. Frasyniuk, który w PRL był więźniem politycznym, dobrze zna środowisko i cieszy się szacunkiem wśród grypsujących. Więźniowie z Nowogardu doskonale rozumieją, że nie mają szans. Zostali sami. Osadzeni z Goleniowa zakończyli już bunt i wrócili do cel bez walki. Znajdujący się na dachu skazańcy zawiesili już wcześniej transparent z napisem: „Nie chcemy więcej krwi”. Nie chcą spędzić kolejnych dni na mrozie. W końcu również Nowogard poddaje się zachęcony obietnicą, że nie będzie więcej bicia.

Czytaj też:
Seksagentki w Warszawie. Ambasada USA nie była gotowa na taki atak

To, co zaraz po buncie opowiadali więźniowie, po latach potwierdzili również niektórzy funkcjonariusze Służby Więziennej. Po protestach, które ogarnęły więzienia i areszty w latach 1989 i 1990, ruszyła fala represji zorganizowana nieformalnie przez strażników. Rzeczy, które robili więźniom, trudno nazwać inaczej niż regularnymi torturami. Najgorzej sytuacja wyglądała w Czarnem, które Służba Więzienna zdobywała siłą. Świadkowie opowiadali w sądach o przemocy i poniżaniu, które ich później spotkały. Wróciło bicie, skazańcy byli rozbierani do naga na mrozie, pędzeni przez ścieżki zdrowia między szpalerami strażników. Problem w tym, że wszystkimi świadkami tych zdarzeń potwierdzającymi je w sądzie byli sami więźniowie, strażnicy wszystkiemu zaprzeczyli. A metody takie jak zamykanie w odizolowanej celi na dwa–trzy dni bez jedzenia i picia nie pozostawiały śladów. Sędziowie nie dopatrzyli się więc przestępstw. Społeczeństwo przechodziło właśnie polityczny i gospodarczy wstrząs. Sytuacja torturowanych więźniów, którzy nie cieszyli się sympatią, nie zainteresowała wówczas opinii publicznej.

Zbigniew Orzechowski, który reprezentował więźniów z Nowogardu, został objęty amnestią, za wzniecenie buntu skazano go jednak na siedem lat więzienia. Za kratami spędził większość życia.

Ponad połowę zakładów karnych i aresztów objęła jakaś forma protestu przeciw warunkom panującym w więzieniu, nadmiernym represjom. Żądano też amnestii. W drastyczny niekiedy sposób udało się zwrócić uwagę opinii publicznej na sytuację skazanych. Po reformach wprowadzonych na początku lat 90. więźniowie mogli już kłaść się na pryczach w ciągu dnia, a strażnicy mieli obowiązek zwracać się do nich formalnie: „Proszę pana”. Tylko to wystarczyło, aby niektórzy funkcjonariusze odeszli na emeryturę.

Artykuł został opublikowany w 3/2018 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.