Jak źle było z panem?
Leżałem w szpitalu od 4 listopada do 4 lutego. Trzy miesiące wychodziłem z tych obrażeń. Było ze mną bardzo krucho, bo nawet chcieli mi nogę amputować! Strasznie była poszarpana. Ale jakoś udało się ją uratować.
Tamten dzień w Moerdijk okazał się dla mnie bardzo nieprzyjemny, ale jeszcze wcześniej wojna mogła się wydawać momentami wręcz... komiczna. Byłem bowiem świadkiem bardzo niecodziennej strzelaniny.
Co to znaczy „niecodzienna strzelanina”?
3 listopada bardzo późnym wieczorem mój bezpośredni przełożony rozkazał mi – pełniłem wtedy funkcję gońca – jechać do dowódcy pułku, mjr. Uścińskiego. Pojechałem z kierowcą Anuszkiewiczem i jeszcze jednym kolegą – Barczakiem. Zameldowaliśmy się u dowódcy. Pozwolił nam przenocować w domu, który zajmował. W kuchni, która nam przypadła, nie było wygodnie, więc poszliśmy po słomę do stodoły. Nie mieliśmy latarki, więc sięgamy po zapałki.
Odpalamy pierwszą i… nie możemy uwierzyć własnym oczom! Niemcy! W środku byli niemieccy żołnierze! Barczak wyszarpnął pistolet i strzelił prosto przed siebie na oślep. Okazało się, że trafił jednego z żołnierzy prosto w palucha od stopy. Stodołą wstrząsnął ryk rannego... Niemcy – było ich ośmiu – nie mieli na szczęście ochoty walczyć. Nasze plany odnośnie do przespania nocy legły w gruzach. Musieliśmy pilnować do rana naszych jeńców, żeby dowódca pułku mógł się bezpiecznie wyspać. Znałem niemiecki, więc wyłapałem z ich rozmowy, jak oskarżali się wzajemnie o zrobienie tego błędu – po ciężkiej strzelaninie zgubili się w terenie i postanowili schronić się na noc w pierwszej lepszej stodole, choć front był przecież tuż obok.
Za pierwszym razem wysłał pana do szpitala pocisk artyleryjski. Co się stało za drugim razem?
Wpadłem w niemiecką pułapkę. Doszło do tego 21 kwietnia w okolicy Groningen na samej północy Holandii. Stamtąd było już bardzo blisko do Wilhelmshaven, gdzie 1. Dywizja Pancerna zakończyła swój szlak bojowy. To się zdarzyło w nocy. Szedłem akurat rowem na stanowisko, tzw. czujkę. Niemcy ustawili na mojej drodze pułapkę. Dotknąłem kolanem drutu, który połączony był z ładunkiem wybuchowym umieszczonym w puszce.
Co to był za materiał?
Fosfor. Coś strasznego. Zostałem raniony w nogę, a także w rękę i twarz. Gdyby kolega za mną nie szedł, tobym się spalił. Momentalnie cały stanąłem w płomieniach. Kolega mnie gasił i chyba tylko dzięki niemu żyję. W prawej ręce miałem stena, a przez lewą miałem przerzucony koc, na którym chciałem się położyć. Ten koc uratował mi oczy, bo zasłoniłem nim twarz.
Czyli koniec wojny zastał pana w szpitalu? Niewesołe warunki do świętowania...
Tak, leżałem wtedy w szpitalu w Ostendzie. Pełno było tam rannych Anglików. 8 maja przyszła siostra i powiedziała: „How are you, Polski?”. Podsunęła mi kule, żebym zszedł na dół. Powiedziała po angielsku: „Król przemawia, wojna skończona!”. Anglicy wiwatowali, całowali się. Ja też cieszyłem się z końca wojny, ale oni chyba jednak bardziej. Anglia pozostawała wolnym krajem, a moja Polska trafiała we władanie Stalina.
Por. Alojzy Jedamski (ur. 1925 r.) służył w 10. Pułku Dragonów 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. Po wojnie do 1947 r. służył w wojskach okupujących północno-zachodnie Niemcy.