Za czasów rządów Władysława Łokietka i później Kazimierza Wielkiego Wielkopolska nie była zbyt przez tych władców rozpieszczana. Różnice cywilizacyjne między dwiema najważniejszymi ziemiami, a więc Wielkopolską i Małopolską, były znaczące, oczywiście na korzyść tej drugiej. Król urzędował w Krakowie, więc nie dziwi taka sytuacja. Niemniej Kazimierz podejmował już pewne działania, by zniwelować owe różnice. Czy były one pozytywnie przyjmowane przez możnych Wielkopolski – to już inna sprawa.
W tej opowieści musimy wspomnieć o urzędzie starosty. Instytucję tę wprowadził w Polsce król Wacław II. Zadaniem tego urzędu było reprezentowanie władzy królewskiej w danej dzielnicy. W przypadku Wielkopolski nie bardzo funkcja ta odpowiadała możnym tej ziemi. Kazimierz z początku spełnił ich oczekiwania i w 1348 r. powołał dwóch starostów, którzy byli z urodzenia Wielkopolanami. I tak starostą kaliskim został Przecław z Gułtowa, a poznańskim Maciej Borkowic. Jednak ich działania nie spełniły oczekiwań króla. W Wielkopolsce szerzyły się rozboje i inne zamieszki. Monarcha uznał zatem, że ten system prawny się nie sprawdza i odsunął ich od władzy. Ustanowił wówczas jeden urząd starosty generalnego, czyli namiestnika króla dla całej Wielkopolski. Problemem nie było jednak to, że miał być jeden urząd, tylko stanowiła go osoba, która miała go sprawować. Kazimierz bowiem mianował na to stanowisko pochodzącego ze Śląska Wierzbiętę z Paniewic. Nie dość, że starostą został „obcy”, to jeszcze miał możliwość stosowania „prawa ciążenia”. Wówczas czara goryczy się przelała.
Owo „ciążenie” polegało na zajmowaniu dóbr ziemskich przez starostę osobom postawionym w stan oskarżenia, a nawet tylko podejrzanym o popełnienie czynu zabronionego. W praktyce wyglądało to tak, że zanim winę delikwentowi udowodniono, jego majątek był spustoszony, a dochody monarchy tym samym się powiększyły. Nie trzeba być znawcą nawet obecnego prawa, żeby wiedzieć, że była to wielka niesprawiedliwość. Wszystko to razem musiało doprowadzić do konfliktu na terenie Wielkopolski. 2 września 1352 r. najważniejsi możni tej dzielnicy zawiązują konfederację. Jest to pierwszy tego typu akt na ziemiach polskich. Podpisują go 84 osoby z 17 rodów szlacheckich, w tym tak znaczących jak Awdańcowie, Grzymalici, Zarębowie i Nałęczowie. Na czele konfederacji staje będący wówczas wojewodą poznańskim Maćko Borkowic herbu Napiwon.
Jak pisze prof. Andrzej Nowak: „Nie był to bunt przeciw królowi, ale próba zorganizowania samoobrony obywatelskiej wobec przemocy aparatu starościńskiego, tym bardziej wtedy w Wielkopolsce niepopularnego, że na jego czele król postawił nie miejscowego, ale Ślązaka”. I dalej: „Oni, pierwsi konfederaci, zasługują na pomnik w sercu każdego, kto ceni ducha polskiej wolności”. I wydaje się, że tak mógł to zrozumieć także król.
Rok po zawiązaniu konfederacji przybył do Wielkopolski i próbował się z konfederatami porozumieć. Nikogo nie ukarał, odciągnął kilka rodów od protestu, a nawet wiele lat później, po śmierci Wierzbięty, mianował na stanowisko starosty wielkopolskiego jednego z przywódców konfederacji, Przecława z Gułtowa. Przez kolejne dwa lata po zawiązaniu konfederacji trwa względny spokój, a możnych wielkopolskich widzimy u boku Kazimierza. Można powiedzieć, że jednak sukces.
Maćko zbój
Takie powodzenie często doprowadza jednak do „zawrotów głowy”. Rozzuchwalenie tym, jakkolwiek by patrzeć, sukcesem, widzimy przede wszystkim u Maćka Borkowica. Reszta towarzystwa, obawiając się siły króla i nie chcąc mocno z nim zadzierać, nie angażowała się zbyt w działania przywódcy konfederacji. Temu jednak dwa lata po jej zawiązaniu „przytrafia” się zbrodnia zabójstwa. Jej ofiarą jest kasztelan gnieźnieński, prywatnie szwagier Maćka, niebędący członkiem konfederacji. Do końca nie wiadomo, co było przyczyną tej zbrodni. Borkowic – czy to wygnany, czy sam ze strachu – opuszcza Królestwo Polskie. Przebywa na Śląsku, ale już w roku 1357 powraca, a w roku następnym składa królowi w Sieradzu przysięgę wierności. Dusza rogata daje jednak dalej znać o sobie. Posłuchajmy zatem Jana Długosza:
„Chociaż bowiem zaręczeniem piśmiennym i pieczęcią swoją opatrzonym przyrzekał królowi Kazimierzowi, że mu będzie posłuszny i onych spraw niecnych zaprzestanie, ufny wszelako w zacność swego rodu i wysoką godność wojewody, wracał ciągle do swych nadużyć, których się był zarzekł, a nawet uroczyście wyprzysiągł”.
I jeszcze jedno zdanie naszego znakomitego kronikarza: „Aliści on złodziejom i rozbójnikom, których w tej okolicy wielka była liczba, a przeciw którym powinien był użyć swej władzy, naprzód skryte u siebie dawać począł przygarnienie, a potem głównym stał się ich przywódcą”.
Później już było krótko. Maciej, wierząc w swoją szczęśliwą gwiazdę i licząc na to, że monarcha ponownie mu wybaczy, stawia się przed jego obliczem w Kaliszu. Jednak tu zapewne padają z ust Kazimierza tylko dwa słowa: „Brać go”.
Z czarką wody i wiązką siana
Jak wyglądało samo wykonanie wyroku, o tym oczywiście nie mamy pojęcia. Możemy tylko zaufać opisowi Jana Długosza, z którego zapewne czerpał mistrz Jan, tworząc swój obraz. Kronikarz zapisał: „Kazimierz, król polski, nieprzyjaciel wszelakiego bezprawia, a zwłaszcza rozbojów i kradzieży, nie omieszkał ku ich wytępieniu najgorliwszych dołożyć starań, żadnego nie ochraniając stanu, godności i wieku. […] Król Kazimierz [...] Macieja Borkowica, wojewodę poznańskiego, kazał ująć i za jawne jego zbrodnie okutego w kajdany odesłać do zamku Olsztyna [k. Częstochowy], gdzie go do turmy podziemnej wtrącono. […] Nie przestał nawet na prostym zgładzeniu winowajcy, ale postanowił go ukarać śmiercią głodową. Jakoż z rozkazu króla dawano mu codziennie tylko wiązkę siana i czarkę wody, co go w tak okropną rozpacz wprawiło, że dla zasycenia głodu, póki mógł, własne ciało z rąk i innych miejsc wyżerał”.
Trwało to aż dni 40, zanim przy zgonie Maćko „wyznał, że na śmierć taką zasłużył”. Tak zakończył kronikarz, rozgrzeszając niejako króla za tak okrutny wyrok, bo chyba najokrutniejszy, jaki wydał w czasie swojego panowania. Jednakże w czasach średniowiecza każda kara za nadużycie wobec monarchy była okrutna, a skazany cierpieć musiał. Co ważne, jak zauważa prof. Jerzy Wyrozumski, skazanie Maćka na śmierć głodową należy „traktować jako fakt zupełnie odrębny w stosunku do związku konfederackiego z 1352 roku”. Maćko umiera 8 lub 9 lutego 1360 r.
Potem urodziły się jeszcze, jak to po wyrokach skazujących na nadzwyczaj straszną śmierć, plotki. Nie omieszkał ich podać Długosz. „Twierdzą niektórzy, że król Kazimierz z tej przyczyny Macieja wojewodę tak srogą ukarał kaźnią, że był oskarżony o miłosną sprawę z królową”. Nie podaje jednak dziejopis z którą, ale chyba z tą wygnaną do zamku w Żarnowcu, legalną Adelajdą Heską, a nie z bigamicznego związku Rokiczaną, która koronowana nie była.
Po drobinie do lochu
Jan Matejko stworzył kilkadziesiąt obrazów o treści sensacyjnej bądź dramatycznej. Te niewielkie malowidła, oczywiście w porównaniu z jego monumentalnymi płótnami przedstawiającymi dzieje Polski, tworzył z różnych powodów, często dla zarobku, gdyż wiele znaczących osób pragnęło posiadać jego dzieła. Na te ogromne nie było stać nawet najbogatszych… No, chyba że byłoby się cesarzem Austrii Franciszkiem Józefem, to wtedy można było nabyć nawet „Rejtana”. Małe obrazki natomiast mogli kupić i powiesić na ścianie ci trochę „biedniejsi”, np. będący przedmiotem tego szkicu, który zakupiła ks. Marcelina Czartoryska za sumę 4 tys. guldenów. Tak naprawdę kwota ta była ekwiwalentem, który księżna wypłaciła artyście za namalowany wcześniej portret jej osoby.
Czytaj też:
O tych Piastach nie uczą w szkołach
Jak wspomniałem, obrazu tego nie będziemy mogli obejrzeć w żadnym z polskich muzeów. Od chwili powstania znajduje się w prywatnych rękach. Jego właścicielami do roku 1938 na pewno byli różni członkowie rodziny Czartoryskich, a ostatni znany nam z imienia to ks. Witold z Pełkiń. Po grugiej wojnie światowej w latach 1953–1964 znajdował się w depozycie Muzeum Narodowego w Poznaniu. Umieszczony został tam na przechowanie przez urząd podatkowy. Kto obecnie jest jego właścicielem, tego dotychczas nie upubliczniono. Wiemy jedynie, że znajduje się w kolekcji prywatnej w Warszawie. Natomiast Muzeum Narodowe w Warszawie jest w posiadaniu szkicu do tego obrazu, prawie dwukrotnie większego wymiarami, który Jan Matejko podarował swojemu sekretarzowi Marianowi Gorzkowskiemu. Ten kilka lat po śmierci artysty sprzedał go osobie prywatnej, od której później odkupiło szkic warszawskie muzeum.
Dzieło Jana Matejki w literaturze przedmiotu ma kilka tytułów. Najbardziej chyba do nas przemawia ten: „Maciej Borkowicz wchodzący do kaźni na śmierć głodową”. Wiele jest opisów tego malowidła, ale tutaj przedstawimy bodaj jeden z pierwszych, jaki się ukazał. W „Kurierze Warszawskim” z 1874 r. – czyli w tym czasie, kiedy obraz wystawiono publicznie po raz pierwszy – anonimowy krytyk zanotował: „Najświeższym utworem Matejki [...] jest mały obrazek jak ćwiartka dużego arkusza papieru […] Obraz przedstawia otwór do piwnicy z wstawioną doń drabiną, po której schodzi człowiek w karmazynowym żupanie, czoło niskie, wargi rozciągnięte, noszą piętno zwierzęcej dzikości i okrucieństwa. Stróż czy oprawca, żylastą ręką podtrzymuje kratę żelazną, która się ma zamknąć za winowajcą; żołnierze w żelazo zakuci, snać przyprowadzili zbrodniarza; jeden z nich trzyma wiązkę siana, mającą wraz z wodą napełniającą konew miedzianą służyć za pożywienie skazanemu. Jest tam także jakiś piękny młodzian, w berecie z piórkami, jakby wyglądający kogoś z dali – może ułaskawienia królewskiego, którego też może oczekuje i zbrodniarz, ociągający się niejako ze zstąpieniem do swego grobu za życia. Postać ta młodzieńca stanowi kontrast z resztą obrazu i ponurość jego jeszcze podnosi”.
Powołując się na cytowanego wcześniej prof. Nowaka, możemy za nim powtórzyć, że powinniśmy bronić Maćka i jego towarzyszy za akt konfederacji z 1352 r., ale za dalsze postępki musimy ganić, a także współczuć tak okrutnej w męczarniach śmierci. Możemy przypuszczać, że współczuł Borkowicowi także Jan Matejko, tworząc ten obraz, umieszczając na nim owego młodziana w berecie z piórkami oraz ukazując ten moment ociągania się skazańca, mającego nadzieję na ułaskawienie. Nie nadeszło ono jednak nigdy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.