„Dali nam 15 minut”. Tak zaczęła się zbrodnia na polskich Kresach

„Dali nam 15 minut”. Tak zaczęła się zbrodnia na polskich Kresach

Dodano: 
Polskie dzieci zesłane w głąb Związku Sowieckiego. Zdjęcie ilustracyjne
Polskie dzieci zesłane w głąb Związku Sowieckiego. Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
10 lutego 1940 roku Związek Sowiecki przeprowadził pierwszą z czterech masowych deportacji Polaków zamieszkujących Kresy.

Jednym z deportowanych tamtego dnia był prof. Stanisław Kulon, rzeźbiarz, wykładowca ASP w Warszawie. Sowieci wywozili wówczas osadników cywilnych i wojskowych oraz pracowników służby ochrony lasów i ich rodziny. Ojciec prof. Kulona był osadnikiem wojskowym, który za zasługi na polu walki otrzymał od państwa 2,5 ha ziemi w osadzie Sobiesko.

„Około czwartej nad ranem usłyszeliśmy stukanie bagnetami w okno i krzyk: „Matuszka, otwieraj!” Zanim ojciec wstał i otworzył drzwi, dwóch sowieckich żołnierzy wywaliło je kolbami i weszło do środka. Kazali nam się ubierać i dali nam na to 15 minut. Powiedzieli, że niczego nie musimy ze sobą brać, ponieważ wszystko jest dla nas przygotowane tam, gdzie jedziemy. Mój najstarszy 20-letni brat Władek na szczęście ich nie posłuchał. Wszedł na strych i odsypał do worka 20-30 kg mąki” - opowiadał prof. Kulon w „Historii Do Rzeczy”. - Naszą jedyną „zbrodnią” było to, że mój ojciec był legionistą. Opowiadał nam wieczorami, jak trzy razy brał udział w wyzwalaniu Lwowa, jak bił się pod Radzyminem”.

Rodzina państwa Kulonów została wywieziona z Sobieska ostatnimi saniami. Jak wspominał prof. Kulon, przed nimi ciągnął się cały łańcuszek furmanek z zesłańcami wiezionymi do Podhajec, gdzie czekał na nich pociąg.

„W wagonie bydlęcym, którym nas wieziono, co jakiś czas otwierano drzwi i nabieraliśmy wiadrem śniegu. W środku był piecyk. Mama z mąki i roztopionego śniegu robiła placki. Dzieliła się tym potem z resztą zesłańców. Inni też się zresztą dzielili, tym co mieli – opowiadał prof. Kulon. – Ta solidarność między ludźmi była wtedy niesamowita. Pamiętam pierwszą Wielkanoc na zesłaniu. Polacy dzielili się między sobą chlebem, bo jajeczka przecież nie było. Zesłańcy dzieli się zresztą wszystkim: opieką nad dziećmi, jedzeniem, informacjami”.

Z dziewięcioosobowej rodziny prof. Kulona matka, ojciec oraz trzech najmłodszych braci na zawsze zostało na Uralu. Wojnę przeżyła tylko trójka rodzeństwa rzeźbiarza.

Prof. Kulon podkreślał, że w całym piekle, jakie przeżywali zesłańcy, wyjątkowo wryły my się w pamięć pozytywne historie. Takie też zdarzały się Polakom na „nieludzkiej ziemi”.

„Po przyjeździe do miasta Mołotow (teraz to Perm) dwa dni wiozły nas ciężarówki. Potem stary chłop wiózł nas saniami na miejsce zesłania. Po drodze zatrzymaliśmy się na noc w jego domu i zostaliśmy bardzo gościnnie przyjęci. Mogliśmy się w końcu najeść po ponad miesiącu jazdy pociągiem w potwornych warunkach. Zauważyłem, że w rogu domu stał portret łysego pana z brodą. Po kolacji, poszliśmy spać. Nasi gospodarze posprzątali po kolacji i sprawdzili, czy śpimy. Naraz z zaciekawieniem zobaczyłem, jak w kącie zaświeciła się ikona, a oni przeżegnali się trzy razy i zaczęli się modlić. Rano znów w rogu stał łysy brodacz… - wspominał prof. Kulon. - Ci, którzy nakarmią głodnego jakoś wyjątkowo zapadają w pamięć. Po śmierci mamy zostaliśmy sierotami. To było jeszcze przed umieszczeniem nas w diet-domie. Nawet myśleliśmy jak popełnić samobójstwo, żeby nas nie bolało. Musiałem żebrać o jedzenie z siostrą. Przeważnie mnie przeganiali, co najwyżej dostałem kartofel albo kawałeczek chleba. Któregoś dnia spotkało mnie jednak nieopisane szczęście: od pewnej starszej pani dostałem jajko. Potrafi pan sobie wyobrazić, czym wtedy było dla nas jajko? Powiedziałem tej kobiecie, że do końca mojego życia będę jej za to wdzięczny”.

W czasie pierwszej deportacji Sowieci wywieźli około 140 tys. Polaków do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię.

Źródło: Historia Do Rzeczy, IPN