„Byłem jakiś kilometr dalej. Nie widziałem samego momentu podnoszenia flagi, bo byłem zajęty walką. Nagle wszyscy Marinesi dookoła mnie zaczynają krzyczeć z radości i strzelać w powietrze – wspominał ten moment w rozmowie z „Historią Do Rzeczy” Hershel W. Williams, weteran Marines, który został odznaczony za bohaterstwo w tej bitwie najwyższym amerykańskim orderem wojskowym: Medalem Honoru. – Kiedy odwróciłem się w kierunku góry Suribachi, zobaczyłem nad nią powiewającą flagę. I zacząłem strzelać w powietrze jak reszta kolegów. Ależ to była radocha! Nikt dookoła mnie nie został wtedy trafiony, ale zastanawiam się, czy gdzieś dalej ktoś nie zginął w głupi sposób podczas tego krótkiego wybuchu radości, kiedy zamiast strzelać do Japończyków strzelaliśmy w niebo”.
Fotograf Joe Rosenthal (1911-2006), który wykonał to zdjęcie, zostało za nie wyróżniony Nagrodą Pulitzera. Jury konkursu stwierdziło, że fotografia Rosenthala „przedstawia jeden z wielkich momentów wojny”, a także jest „zamrożoną chwilą historii”. Co ciekawe, amerykańska flaga była tego dnia dwa razy ustawiana na szczycie góry Suribachi. Pierwsza flaga była jednak dużo mniejsza od drugiej. Rosenthal uwiecznił właśnie moment wbijania większej flagi.
Zdjęcie zostało następnie przedrukowane przez setki amerykańskich tytułów prasowych, rozsławiając ofiary poniesione przez amerykańskich żołnierzy w krwawej bitwie z Japończykami o Iwo Jimę.
Miotaczem w bunkry
Hershel W. Williams (ur. 1923 r.) został odznaczony Medalem Honoru za niezwykłe bohaterstwo, którym wykazał się tego samego dnia. Używając miotacza ognia, Williams niszczył jedną po drugiej japońskie pozycje obronne. W raporcie, który został przygotowany przez Pentagon, zaliczono mu zniszczenie siedmiu bunkrów. W dokumencie tym można przeczytać m.in., że Williams „śmiało wspiął się na bunkier, aby wsadzić końcówkę miotacza ognia do kanału wentylacyjnego, zabić załogę i uciszyć karabin maszynowy”.
W uzasadnieniu decyzji o przyznaniu mi Medalu Honoru mowa jest o tym, jak Japończycy wyskoczyli z bunkra i biegli na mnie z bagnetami. To akurat pamiętam doskonale, bo wyglądało to naprawdę groźnie. Leżałem na ziemi i miałem ich przed sobą. Byli coraz bliżej. Gdy dzieliło ich ode mnie dosłownie kilkanaście metrów, nacisnąłem spust miotacz ognia. Żołnierze zamienili się w kule ognia, ale biegli dalej, płonąc. Po chwili jednak zwolnili i w końcu upadli. Potworny smród, coś okropnego. Jak nam tłumaczono, płonący człowiek upada na ziemię nie tyle z powodu oparzeń ciała, ale dlatego, że brakuje mu tlenu (ogień pochłania wokół płonącego cały tlen) i wciąga do płuc płonące powietrze. Miotacz ognia to bardzo skuteczna broń, ale zadaje niezwykle bolesną śmierć - wspominał Hershel W. Williams.
Ratunek dla B-29
Amerykanie zdecydowali się dokonać inwazji na świetnie ufortyfikowaną przez Japończyków wyspę przede wszystkim po to, by zneutralizować zagrożenie dla swoich bombowców B-29. Z lotniska na Iwo Jimie korzystały bowiem japońskie myśliwce, które ograniczały swobodę działań amerykańskich maszyn lecących z Guam, Saipan i Tinian w misje bombowe nad Japonię. Dodatkowo, po zajęciu przez Amerykanów Iwo Jimy B-29, które doznały usterek technicznych, bądź też zostały uszkodzone przez ogień artylerii przeciwlotniczej, mogły liczyć na ratunek (między marcem a wrześniem 1945 roku amerykańskie bombowce lądowały awaryjnie na tej wyspie ponad 2,2 tys. razy.
W bitwie o Iwo Jimę z ponad 60 tys. Marinesów, którzy wylądowali na wyspie, co dziesiąty został zabity. Amerykanie mieli też 19 tys. rannych, czyli niemal tylu, ilu zginęło Japończyków. Żołnierze Korpusu Piechoty Morskiej do niewoli wzięli tylko kilkuset żołnierzy wroga.