Poniższy tekst jest fragmentem książki Romana Graczyka pt. „Demiurg. Biografia Adama Michnika” (Wyd. Zona Zero)
Pierwszym detonatorem Marca było zdjęcie Dziadów. To dość paradoksalne, jeśli pamiętać o nieco ambiwalentnym stosunku „komandosów” do polskiej tradycji romantycznej. Z Marcem wiąże się jeszcze inny paradoks: drugim detonatorem buntu studenckiego było relegowanie z Uniwersytetu Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Zatem ich nazwiska są nierozłączne od pamięci tych wydarzeń. A przecież obaj zostali aresztowani 8 i 9 marca 1968, obaj nie uczestniczyli w wiecu 8 marca, który stał się potem etapem najbardziej symbolicznym dla „wydarzeń marcowych” i prawdziwym początkiem rewolty. Gdy trafili do aresztu, siłą rzeczy nie uczestniczyli w dalszych wiecach, nie redagowali rezolucji, nie pisali ulotek. Tyle że siedząc w areszcie, byli poniekąd powodem tych wszystkich działań. To wszystko jednak będzie później, na razie jesteśmy w tej opowieści na przełomie stycznia i lutego 1968 roku.
Studenci ukarani 30 stycznia kolegiami napisali, za radą Lityńskiego, jednobrzmiące odwołania. Niezależnie od tego na Uniwersytecie i w okolicach rozpoczęła się akcja zbierania pieniędzy na pomoc dla nich (opłacenie orzeczonych grzywien, które – jak należało się spodziewać – zostały utrzymane w mocy przez instancję odwoławczą). Rozpoczęła się kaskada wydarzeń na zasadzie akcja-reakcja. Poczynając od dnia po demonstracji w obronie Dziadów, „komandosi”, ich starsi koledzy-asystenci (m.in. Aleksander Smolar, Andrzej Mencwel, Jakub Karpiński, Waldemar Kuczyński, Jadwiga Lewicka-Staniszkis, Marcin Król) działali na wysokich obrotach – niemal bez przerwy obradując w swoistym nieformalnym sztabie (często u Kuronia lub Modzelewskiego), mobilizując swoich kolegów czy to w gmachach uniwersyteckich, czy to w akademikach. W tych naradach ważną rolę odgrywał, naturalnie, Adam Michnik.
Po jednym z takich zebrań, wieczorem 31 stycznia, Michnik ze Szlajferem idą na spotkanie z Bernardem Margueritte’em, wówczas korespondentem paryskiego dziennika „Le Monde”. Opowiadają mu o bieżących wydarzeniach, krążąc z nim samochodem po mieście (z obawy przed podsłuchem). Parę dni później obaj zostaną zatrzymani pod zarzutem „przekazania nieprawdziwych informacji za granicę, celem ich rozpowszechnienia” i zwolnieni po 48 godzinach. Ale śledztwo przeciwko nim się toczy, co na koniec zaprowadzi ich do więzienia.
Tymczasem, zgodnie z tym, co proponował Kuroń, jeszcze przed ostatnim spektaklem Dziadów, studenci piszą petycję w obronie arcydzieła Mickiewicza i przystępują do zbierania podpisów pod tym tekstem. Jego treść jest krótka: My, młodzież studiująca Warszawy protestujemy przeciwko decyzji zakazującej wystawiania w Teatrze Narodowym dramatu Adama Mickiewicza „Dziady”. Protestujemy przeciwko polityce odcinania się od postępowych tradycji narodu polskiego. W krótkim czasie udaje się im zebrać imponującą liczbę ponad 3000 podpisów, a 16 lutego Irena Lasota wysyła 75 list z tymi podpisami do Sejmu PRL. Jako ciekawostkę przytoczmy fakt, że podpisy zbierano także we Wrocławiu (z całkiem dobrym skutkiem: ponad 1100 podpisów), studenci przekazali je Tadeuszowi Mazowieckiemu, który był posłem z Wrocławia. Mazowiecki zaś złożył te listy na ręce marszałka Sejmu. Zachował się więc zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i z obowiązkami posła (który nawet w ramach „demokracji socjalistycznej” miał utrzymywać żywy kontakt z obywatelami). Jednak „parlamentaryzm socjalistyczny” to był teatr, rzeczywiste sprężyny władzy były inne. Zgodnie z nimi Mazowiecki popełnił grube faux pas i musiał się później z niego tłumaczyć.
Treść petycji – jak widzieliśmy – była krótka, użyte sformułowania – z konieczności – nieprecyzyjne, uznano więc, że należy te słowa objaśnić. Tak powstaje ulotka zatytułowana „Polityczny sens petycji w sprawie «Dziadów»”, pisze ją Modzelewski, a jej rozpowszechnianie rozpoczyna się 21 lutego. Oto najważniejszy fragment: […] Studenci Warszawy bronili postępowych tradycji Narodu. „Dziady” są szczytowym osiągnięciem kultury polskiej zaangażowanej w narodowo-wyzwoleńczą walkę przeciw carskiemu despotyzmowi. Nie jest to sztuka wymierzona przeciwko narodowi rosyjskiemu, lecz przeciwko wszelkiej tyranii i niewoli. Dlatego przede wszystkim jest ona aktualnym i ważnym dla każdego z nas składnikiem narodowej tradycji: tradycji wyzwoleńczej i demokratycznej. […] każde cenzurowanie tradycji wyzwoleńczo-demokratycznej, niezależnie od tego, jakimi motywami jest ono podyktowane, staje się w praktyce cenzurowaniem tradycji niepodległościowej. Taki był sens skandowanego podczas manifestacji 30 stycznia hasła „niepodległość bez cenzury” i taki był sens petycji. […] Studenci Warszawy bronili także elementarnego prawa demokratycznego: prawa społeczeństwa do kontroli nad posunięciami władz sprawujących mecenat nad kulturą. Widzimy więc, że nadal jest tu obecna troska o niedolewanie oliwy do ognia polskich emocji antyrosyjskich. Jest lewicowa interpretacja dzieła Mickiewicza jako „postępowego” (nb. tylko tak można było aż do 1980 r. utrzymać w oficjalnym obiegu wiele wybitnych dzieł, uznanie ich za niepostępowe oznaczałoby ich wyeliminowanie). Ale nie ma już marksistowskiej hierarchii zniewoleń: najpierw zniewolenie społeczne (niedokończona, czy źle przeprowadzona rewolucja proletariacka), a dopiero potem i przez nią uwarunkowane zniewolenie narodowe. W ten sposób „komandosi” bili się w obronie wartości, które każdy polski inteligent (a nawet każdy Polak świadomy politycznie) uważał za drogie. Warto zapamiętać ten moment, nim przyjdzie czas generalnej konkluzji w sprawie sensu „wydarzeń marcowych”.
Michnik i Szlajfer 13 lutego (w następstwie niedawnego zatrzymania i postawionych im wtedy zarzutów) zostają zawieszeni w prawach studenta. Normalnie oznaczałoby to, że ostateczna decyzja zostanie podjęta po postępowaniu dyscyplinarnym w ramach Uniwersytetu. Tym razem tak nie będzie.
Nazwiska Michnika i Szlajfera stają się szerzej znane, bo odtąd wokół nich wiele będzie się działo – przy czym prasowe ataki na „komandosów” walnie się do ich popularności przyczyniały. Naturalnie, Michnik miał już wtedy wyrobioną pozycję w kręgach uniwersyteckich kontestatorów, ale nie był szerzej znany w Polsce. Henryk Szlajfer doszlusował do Michnika i jego przyjaciół w 1967 roku, z czasem stał się jednym z najważniejszych „komandosów”. Był silną indywidualnością. Miał też pewną właściwość istotną z punktu widzenia kampanii przeciwko „rozwydrzonej młodzieży”: odpowiednie nazwisko. Michnik miał, rozumując tymi kategoriami, nazwisko nieprzydatne. Dlatego było w interesie tych, którzy sterowali kampanią propagandową wymierzoną w „komandosów”, jak najczęstsze powtarzanie zbitki Michnik-Szlajfer lub Szlajfer-Michnik, chętnie także w formule Szlajfer-Michnik-Blumsztajn.