Ukraiński terror w II RP

Ukraiński terror w II RP

Dodano: 

Tak wyglądała polityka władz II RP wobec mniejszości ukraińskiej. Polska prawica wierzyła, że ludność słowiańską uda się spolonizować, a poza tym starano się zmienić strukturę społeczną w Galicji Wschodniej. Polacy prowadzili kolonizację wojskową – to akurat znana sprawa, szczególnie w kontekście Wołynia. Większą operacją była jednak mniej znana kolonizacja cywilna, w ramach której sprowadzono kilkadziesiąt tysięcy polskich osadników do Galicji Wschodniej. Trafiała do nich ziemia z parcelacji dużych majątków. Większość tej ziemi (ok. 60 proc.) przekazana została jednak w ręce Ukraińców. Akcja kolonizacyjna w minimalnym stopniu zmieniła w tamtym rejonie Polski strukturę społeczną, ale dawała olbrzymią pożywkę propagandową ukraińskim nacjonalistom.

Co przyniosły lata 30.? Na pierwszy plan wychodzi w tym kontekście zabicie przez ukraińskich nacjonalistów dwóch polskich polityków: Tadeusza Hołówki (1931) oraz Bronisława Pierackiego (1934)…

Przez większość lat 20. zagrożenie ze strony ukraińskich nacjonalistów nie było duże, dochodziło wówczas do kilkunastu – zazwyczaj niegroźnych – zamachów rocznie. W 1929 r. nastąpiły jednak duże zmiany. UOW stała się częścią Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Był to konglomerat radykalnych prawicowych organizacji. OUN była swego rodzaju polityczną „czapą” nad UOW.

W drugiej połowie 1930 r. doszło do eskalacji ze strony podziemia ukraińskiego. Było to tzw. drugie częściowe wystąpienie. Polskie MSW obliczyło, że do końca listopada doszło do 191 zamachów. W większości przypadków nie udało się ustalić sprawców i nie wiadomo, czy za częścią z nich nie stały osobiste porachunki albo działalność komunistów. OUN przyznawała się jednak do wszystkich aktów terroru, by podkreślić swoje znaczenie.

Jak poważna była wówczas sytuacja? Historyk Władysław Pobóg-Malinowski pisał, że w 1930 r., tak samo jak osiem lat wcześniej, płonęły polskie dwory i chaty…

Pobóg-Malinowski był świetnym historykiem, ale tu akurat popełnił błąd. Płonące dwory i chaty to legenda, która nie ma żadnego odzwierciedlenia w faktach. Te 191 aktów terroru powinniśmy porównywać z drugą połową 1922 r., gdy – według MSW – doszło do 302 aktów terroru. Drugie częściowe wystąpienie miało więc mniejszą skalę. W 1922 r., choć uciekano się też sporadycznie do mordów, to w większości było to podpalanie stogów siana czy niszczenie słupów telefonicznych. Nie było ani jednego ataku na dwory. To dane z raportów MSW, a Polakom nie zależało przecież na pomniejszaniu we własnych wewnętrznych raportach liczby ofiar czy skali wystąpień. Przeglądałem też pod tym kątem prasę lwowską, np. endeckie „Słowo Polskie”. Nie wspominano tam wówczas o tak drastycznych historiach. A komu jak komu, ale endekom na pewno nie zależało na przemilczaniu aktów terroru wobec Polaków.

Panorama Lwowa w czasie wojny

Miejscowa ludność polska oburzała się i domagała się reakcji ze strony władz. Wielu Polaków bało się, że powtórzy się to, co działo się w listopadzie 1918 r. Józef Piłsudski wezwał do siebie ministra spraw wewnętrznych Felicjana Sławoja-Składkowskiego i polecił mu pokazać siłę państwa.

Ludność ma wiedzieć, że ma słuchać władz, a nie zamachowców” miał wówczas powiedzieć Piłsudski. Równocześnie uczulał jednak, by unikać przelewu krwi.

Chodziło mu głównie o tzw. uciążliwe rewizje w organizacjach, spółdzielniach i sklepach ukraińskich. Polegało to np. na tym, że wylewano naftę na mąkę czy rozbierano chałupy, włącznie z piecami, szukając rzekomo broni. Wprowadzono też sankcję w postaci stacjonowania wojska polskiego, które miało być żywione przez miejscową ludność. Było to 14 szwadronów jazdy.

W sumie zatrzymano 1,7 tys. osób, ale znaleziono tylko 59 sztuk broni… Część aresztowanych pobito. Ułani, jak twierdzili Ukraińcy, co bardzo trudno dziś zweryfikować, potrafili płazować szablą ukraińskich sołtysów, żeby krzyczeli: „Niech żyje Marszałek Piłsudski!”. Robiono też tzw. „tulipany”, czyli wieszano kobiety głową w dół tak, że opadały im spódnice...

Według ukraińskich źródeł w wyniku pobicia zginęło od 7 do 35 Ukraińców. Wiadomo na pewno o jednej ofierze pacyfikacji. Po stronie polskiej też jest jedna potwierdzona ofiara – policjant. Pacyfikacja objęła 45 powiatów. Wojsko wysłano również w te miejsca, gdzie nie było zamachów. Chodziło o zastraszenie ludności.

Mimo wszystko trudno odnieść wrażenie, by konflikt polsko-ukraiński w II RP był jakoś przesadnie krwawy...

Jeżeli spojrzeć na liczbę ofiar, to nie ma porównania choćby do działań Londynu wobec Irlandczyków, nie mówiąc już o sowieckich mordach. Według prof. Andrzeja Chojnowskiego śmierć z rąk ukraińskich nacjonalistów poniosło w całym dwudziestoleciu międzywojennym 65 osób, z tego ponad 30 stanowili Ukraińcy. Chociaż doszło do dwóch spektakularnych mordów – na pośle Tadeuszu Hołówce będącym zwolennikiem ugody z Ukraińcami oraz na ministrze spraw wewnętrznych Bronisławie Pierackim – to skala działań terrorystycznych była raczej niewielka. Mimo że odwet polskich władz był w pewnym stopniu uzasadniony i nie był zbyt brutalny, trzeba przyznać, że był nieproporcjonalny do skali ataków ukraińskich. Było to zresztą zgodne z poleceniem Piłsudskiego. W ogóle jednak II RP zaczęła zmierzać wówczas w stronę autorytarną. Pacyfikacja ludności ukraińskiej zbiegła się z aresztowaniami brzeskimi, mającymi zastraszyć opozycję.

Koniec lat 30. nieodłącznie kojarzony jest w tym kontekście z niszczeniem cerkwi prawosławnych przez Polaków.

Jak to pisał Paweł Piotr Wieczorkiewicz, tuż przed wojną doprowadzono sytuację nieomal do wrzenia. W wyniku radykalizacji władz centralnych do ustąpienia z funkcji wojewody wołyńskiego zmuszony został Henryk Józewski, który dążył do współpracy polsko-ukraińskiej na Wołyniu (oczywiście na polskich warunkach). Wojskowi przejęli politykę wobec Ukraińców. Przewidywano wyrzucenie wszystkich Ukraińców z urzędów, zaczęto to robić na Lubelszczyźnie. Głośno było o przymuszaniu Ukraińców do przechodzenia na katolicyzm. Oburzona była tym choćby Maria Dąbrowska, co widać w jej pamiętnikach.

Ukraińcy również się radykalizowali. Coraz więcej było działaczy ukraińskiego podziemia, którzy nie pamiętali monarchii austriackiej i wychowywani byli w nienawiści do Polaków. Jeżeli chodzi o burzenie cerkwi prawosławnych, to trzeba podkreślić, że były to na ogół nieużytkowane cerkwie. Ale i tak Ukraińcy odbierali to jako zamach na święte miejsca.

Czy abp Andrzej Szeptycki, głowa Kościoła greckokatolickiego w II RP, szczerze próbował załagodzić ten konflikt?

Arcybiskup Szeptycki był bardzo złożoną osobowością. Promował ukraińską tożsamość narodową w seminariach greckokatolickich, ale opowiadał się za zaprzestaniem walk polsko-ukraińskich w listopadzie 1918 r. Bez wątpienia był przeciwny stosowaniu przemocy, chociaż nie zdecydował się otwarcie zaprotestować przeciw atakom terrorystycznym. Polski rząd bardzo chciał się go pozbyć, ale Watykan nie zgadzał się na to, uważając naciski Polaków za niedopuszczalne. Władze polskie musiały go tolerować, tak samo jak polski episkopat, który uważał go za czarną owcę.

prof. Jan Pisuliński jest historykiem z Uniwersytetu Rzeszowskiego, znawcą dziejów relacji polsko-ukraińskich, autorem książek na ten temat, m.in. „Nie tylko Petlura. Kwestia ukraińska w polskiej polityce zagranicznej w latach 19181923” oraz „Akcja specjalna »Wisła«”.

Czytaj też:
Zagłada polskich dworów. Przerażający koniec dalekich Kresów

Artykuł został opublikowany w 11/2020 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.