PIOTR WŁOCZYK: Czy pomysł na przeprowadzenie takiego nalotu nie był odbierany generalnie jako kompletne szaleństwo?
CRAIG SYMONDS: Wśród najbliższych współpracowników Franklina D. Roosevelta i najważniejszych amerykańskich wojskowych nie brakowało ludzi, którzy słysząc o tym, pukali się w czoło, ale prezydent podjął decyzję i nikt nie był w stanie zatrzymać tej operacji.
Jak często w tamtym okresie wojny bombowce startowały z lotniskowców?
To był pierwszy raz, kiedy bombowce wystartowały z lotniskowca w misji bojowej. Wcześniej tak duże maszyny wystartowały z lotniskowca tylko jeden jedyny raz. Było to podczas testów u wybrzeży Wirginii. Dowództwo chciało sprawdzić, czy ta misja w ogóle ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Dwóch pilotów pokazało, że tak – da się wystartować z lotniskowca bombowcem B-25.
Sceptycy w amerykańskim rządzie i armii krytykowali ten plan z dwóch głównych powodów. Po pierwsze, mimo że udowodniono, iż bombowce – choć z wielkim trudem – mogą wystartować z pokładu lotniskowca, to nie było mowy, by mogły na nim wylądować. Skoro tak, to trzeba było szukać dla nich lotnisk w pogrążonych w chaosie wojennym Chinach. Kluczowym pytaniem było w tym kontekście: „Czy wystarczy im paliwa, by dotrzeć tak daleko?”.
Co było drugim problemem z perspektywy sceptyków?
Bardzo kontrowersyjne było poświęcenie połowy ofensywnej zdolności uderzeniowej US Navy – dwóch lotniskowców – do przeprowadzenia operacji, która w gruncie rzeczy była akcją PR-ową. Wielu wydawało się to ruchem – delikatnie rzecz ujmując – niemądrym. Roosevelt był jednak politycznym geniuszem. Wiedział, że sukces takiego nalotu będzie gigantycznym zastrzykiem energii dla całego narodu, który wciąż był pogrążony w szoku po ataku na Pearl Harbor.
(...)
Cały wywiad dostępny w najnowszym numerze „Historii Do Rzeczy”.