„Przed wojną chłop był tak biedny, że dzielił zapałki na czworo” – to zdanie w PRL symbolizować miało całą potworność i nędzę czasów, kiedy to „w rzeczywistości przedwrześniowej na tle ogólnego regresu, tak ekonomicznego, jak i społeczno-politycznego, i to zarówno w warstwie pryncypiów merytorycznych, jak i w głęboko zacofanej warstwie sanacyjnej infrastruktury, szczególną nieudolnością i brakiem koncepcji rysował się ogólny bilans białka” (cytat oczywiście z filmu Barei, ale doskonale chwytający ton ówczesnych publikacji na temat międzywojnia). O dzieleniu zapałek na czworo opowiadał w swych przemówieniach Gomułka, wspominał o tym każdy ludowy kombatant, sprowadzany do szkoły w ramach obowiązkowego „spotkania z weteranem walk o wyzwolenie narodowe i społeczne”, każdy podręcznik. A my się oczywiście z tego śmialiśmy do rozpuku.
Trzeba dopiero wiedzieć, że już w roku 1927 zapałki były w Polsce, w porównaniu z czasami wielkiej wojny – której wtedy jeszcze nie nazywano „pierwszą światową” – droższe o 550 proc., by zrozumieć, że to dzielenie zapałek nie było opowieścią o biedzie, choć bieda w międzywojniu była istotnie straszliwa. To była opowieść o tym, jak bardzo międzywojenny Polak był przez swoje państwo „krojony”, łupiony ze skóry i uciskany.
Rzecz cała w tym, że w sanacyjnej Polsce istniał monopol zapałczany. Nie tylko istniał, lecz także – tak jak w starożytnym Rzymie (który zresztą w ten właśnie sposób doprowadzono do upadku) – państwo od razu go sprzedało. W przypadku RP na 20 lat szwedzko-amerykańskiemu finansiście Ivarowi Kreugerowi, za sześć milionów „pożyczki zapałczanej”. Jasna sprawa, że poniósłszy takie koszty (a plotkowało się też o grubych łapówkach) i mając z głowy wszelką konkurencję, Kreuger natychmiast podniósł cenę zapałek do poziomu zgoła absurdalnego, by się „odkuć”.
Monopol ten trwał do samego końca II RP. W efekcie zwykłe zapałki stały się horrendalnie drogim luksusem, z roku na rok zresztą coraz droższym. Ich zużycie spadło na łeb (w 1930 r. – 1127 sztuk na statystycznego Polaka, w 1943 r. już tylko 446), wpływy budżetu państwa z monopolu też kurczyły się z roku na rok (w 1929 r. – 16 mln zł, 1931 r. – już tylko 6 mln zł), produkcja z 170 tys. skrzyń w roku 1929 zmalała do 77 tys. skrzyń w roku 1938, a eksport odpowiednio z 21,5 tys. skrzyń do 2 tys. skrzyń, wobec czego z 19 zakładów produkujących zapałki, zatrudniających 2851 robotników, już po paru latach istniały tylko cztery, z 805 pracownikami. Nic nie pomogła zajadła wojna z czarnym rynkiem zapalniczek i obłożenie ich specjalnym podatkiem stemplowym sięgającym 25 zł za jedną.
A zapałki były tylko jednym z ośmiu monopoli obowiązujących w międzywojniu. Każdy z nich – spirytusowy, tytoniowy, solny i inne – zarządzany był równie bezmyślnie. Na przykład windując do absurdu cenę spirytusu, rząd zmniejszył wpływy z tego monopolu z 420 mln zł w 1930 r. do 201 mln w 1932 r. Spowodował za to rozkwit przemytu, bimbrownictwa i innych „przestępstw skarbowo-akcyzowych”. No i oczywiście „paskarstwa”, czyli czarnego rynku, z którym walka, realizowana głównie za pomocą Berezy Kartuskiej, była istną obsesją premiera Sławoja Składkowskiego.
Powyższe dane zaczerpnąłem z arcyciekawej książki Sławomira Suchodolskiego „Jak sanacja budowała socjalizm”. I to tylko z kilku jej stron, a cała jest wypełniona dowodami na to, że, niestety, II RP – w latach PRL i do dziś traktowana jak raj utracony – była w istocie krainą absurdu nie mniejszego niż PRL. Smutna to prawda, ale, niestety, prawda.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.