Zasuwa w drzwiach szczęknęła ostro. Do pogrążonej w mroku celi wpadł snop elektrycznego światła z korytarza.
– Wychodzić! – komenda została wypowiedziana z wyraźnym słowiańskim akcentem.
Dwóch więźniów wstało z ociąganiem i ze spuszczonymi głowami ruszyło w stronę uchylonych drzwi. Przez zmrużone od jaskrawego światła oczy mogli dostrzec sylwetki czekających na korytarzu ludzi. W ich rękach znajdowały się ciężkie, drewniane pałki.
Gdy tylko drzwi celi zamknęły się za więźniami, ze wszystkich stron posypały się na nich ciosy. Bito ich po korpusach i głowach. Na próżno próbowali zasłaniać twarze rękami. Gdy pod gradem uderzeń upadli na posadzkę, napastnicy kopali ich wojskowymi butami. Wkrótce podłoga była czerwona od krwi. Dwaj więźniowie stracili przytomność, a ich bezwładne ciała bezceremonialnie wrzucono z powrotem do celi.
Skatowani więźniowie byli Niemcami. Jeden nazywał się August Minch i do niedawna był komendantem miejscowego gestapo. Drugi był wysokim rangą oficerem Waffen-SS. Katem Warszawy i setek białoruskich wiosek. Jednym z najbardziej bezwzględnych członków „Zakonu Trupiej Czaszki”. Nazywał się Oskar Dirlewanger.
Kim zaś byli strażnicy więzienni, którzy dokonali krwawego samosądu? Byli to Polacy i, według jednej z wersji, polscy Żydzi. Ludzie ci byli panami życia i śmierci więźniów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.