W polskim systemie edukacyjnym znajduje się już 130 tys. dzieci i młodzieży z Ukrainy, a będzie ich jeszcze więcej. Nie bardzo potrafimy sobie wyobrazić, co to oznacza dla nas wszystkich, ale jednego możemy być pewni: przed naszą oświatą wyrosły nagle może nie Himalaje, ale taki Ural na pewno. I nie chodzi tu o problemy, które z natury rzeczy muszą być przez szkołę rozwiązywane, a dotyczące samego procesu edukacyjnego, z nauką języka polskiego na czele. W pewnym momencie zderzą się jednak ze sobą racje historyczne, tradycja narodowa, to wszystko, co – mówiąc górnolotnie – wyssaliśmy wraz z mlekiem matki. Nie może polska szkoła wtłaczać do głów swoim nowym uczniom wiedzy kompletnie nieprzystającej do ich wyobrażenia o świecie, jego dniu dzisiejszym, ale i przeszłości. A nie wolno nam też, w żadnym wypadku, cenzurować tejże przeszłości w imię wyłącznie świętego spokoju. To wydaje się oczywiste. Od żadnego nauczyciela historii (i literatury) w naszym kraju niepodobna wymagać, by dostosowywał przekazywane na lekcjach treści do ukraińskiej narracji historycznej i historycznoliterackiej. Sęk w tym, że zgrzyta nam już przy imponderabiliach.
Gdzie pędzisz, kozacze?
Dodano:
Trudno wróżyć powodzenie oświatowemu eksperymentowi polegającemu na łączeniu wody z ogniem. Można w nieskończoność powtarzać, że nie należy szukać w polskiej i ukraińskiej przeszłości tego, co dzieli, a skupiać się na tym, co łączy. Sęk w tym, że dzieli nas morze przelanej krwi. A naszej narodowej narracji historycznej nie wyrzekniemy się i w Polsce, i na Ukrainie.
Źródło: DoRzeczy.pl