Niezwykle późno, ale z pewnością nie za późno, ukazują się „Kroniki wojenne” Aurelii Wyleżyńskiej, spisane przez nią w Warszawie między sierpniem 1939 r. a czerwcem 1944 r. Autorka, znana przed wojną, w powojennej Polsce została zapomniana. Pierwszy raz zetknąłem się z jej nazwiskiem w końcu lat 70., czytając klasyczne już dziś dzieło Tomasza Szaroty „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, w którym profesor powoływał się na jej niewydane jeszcze dzienniki, cytując fragmenty z nich. Był jednak, co tu dużo mówić, wyjątkiem, niemniej wprowadził zapiski Aurelii Wyleżyńskiej do naukowego obiegu, za tym dziwniejsze uznać więc trzeba tak długie zwlekanie z ich edycją.
Ogromna objętość tekstu nie wszystko tłumaczy. Czy jednak – jak można domniemywać po lekturze wstępu Grażyny Pawlak i Marcina Urynowicza do „Kronik wojennych” – publikację dziennika wstrzymywano, gdyż z jednej strony ukazywał wstydliwie skrywane, a wcale liczne przypadki polskiego antysemityzmu, z drugiej zaś gorliwi filosemici oburzali się na krytyczne uwagi Wyleżyńskiej, jakimi opatrywała zachowania Żydów korzystających z pomocy Polaków, także tej, którą świadczyła im osobiście. A pretensje te bywały i głupie, i podłe.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.