Wymieniano go jednym tchem z Bolesławem Leśmianem jako poetę, który swą doskonałą artystycznie twórczość ukształtowaną jeszcze w Młodej Polsce potrafił wznieść na wyżyny w następnej epoce, a nawet epokach, jako że obaj mieli się okazać poetami trzech, a nawet czterech – jak chciał tego Artur Sandauer – pokoleń. Dziś Leśmian uchodzi nieomal za geniusza, Leopolda Staffa pamiętają tylko historycy literatury i wymieniają go – w przypisach.
A przecież nie tak znów dawno Piotr Kuncewicz utrzymywał, że był on „dla niejednego pokolenia wręcz uosobieniem poezji i poetyckości”. Co począć jednak z tym, że w zdecydowanej większości wiersze Staffa (a napisał ich tysiące!) nie wytrzymały próby czasu. Oczywiście, poza wyjątkami, a w końcu to one nadają rangę literaturze. Bo w dalszym ciągu młodopolski „Deszcz jesienny” zachwyca swym niepowtarzalnym rytmem i jak mało który wiersz sprawdza się w deklamacji. A z „Wysokich drzew” uczymy się szacunku dla natury, podziwu dla jej majestatu.
W otwierającym „Gałąź kwitnącą” „Przedśpiewie” autor tak się przedstawiał:
Czciciel gwiazd i mądrości, miłośnik ogrodów,
Wyznawca snów i piękna i uczestnik godów,
Na które swych wybrańców sprasza sztuka boska:
Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska,
Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia,
A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia –
Bo żyłem długo w górach i mieszkałem w lasach.
Ten poeta kreujący się na mędrca o ogromnym doświadczeniu życiowym, w 1908 r., kiedy ukazała się „Gałąź kwitnąca”, miał raptem trzydzieści lat.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.