Prostytucja w PRL. Od „gruzinek” do „arabesek”
  • Piotr WłoczykAutor:Piotr Włoczyk

Prostytucja w PRL. Od „gruzinek” do „arabesek”

Dodano: 

Mimo starań władz, nierząd kwitł. Liberalizacja życia w bloku wschodnim, stopniowe otwieranie granic przed cudzoziemcami, przełożyło się na statystki w tej branży. O ile w 1954 r. liczba zarejestrowanych cór Koryntu wynosiła 1,7 tys., to 15 lat później było ich już blisko 10 tys. Oczywiście to tylko oficjalne dane, które nie obejmowały wielu dobrze „zakonspirowanych” dostarczycielek płatnej miłości, jednak trend był wyraźny. Sprzedawanie swojego ciała stało się po prostu bardzo opłacalne w miarę, jak nad Wisłą pojawiać się zaczęło coraz więcej turystów z portfelami wypchanymi twardą walutą.

Oprócz wspomnianych już luksusowych „lokalówek”, polski rynek usług towarzyskich dawał klientom szeroki wybór: mniej zasobni klienci obsługiwani byli przez „dworcówki” (działające przy dworcach) czy też „gruzinki” (prostytutki najgorszego sortu, nazwa wzięła się od sprzedawania swoich usług na gruzach). Marynarze mogli liczyć z kolei na „mewki”.

Arabski raj

Osobną kategorią były tzw. „arabeski”, czyli kobiety lekkich obyczajów zainteresowane przede wszystkim klientelą z krajów arabskich. Były one podkategorią „lokalówek”, ponieważ również one szukały okazji do zarobku w dobrych lokalach.

Marek Karpiński w swojej książce „Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji” pisze, że w czasie, gdy PRL otwiera przed zaprzyjaźnionymi Arabami swoje granice, „obywatelki PRL otwierają coś zupełnie innego. Odpłatnie oczywiście. Ta nowa kategoria pracownic usługowo-seksualnych nazywa się potocznie: „arabeski”. Nie są to siły zawodowe sensu stricto, to dziewczyny pracujące na jakiejś posadzie, które dorabiają w ten sposób. [...] Dziesięć dolarów, jakie otrzymywała panienka za numer, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce uspołecznionej. Cztery takie wyskoki w miesiącu zaszeregowywały pracownicę do grupy dyrektorskich uposażeń”.

Krakowskie luksusowe prostytutki miały swój hotel „Cracovia”, gdańskie urzędowały choćby w „Heveliusie”, ale prawdziwym zagłębiem „lokalówek” była oczywiście stolica. Najbardziej obleganym przez nie miejscem była restauracja „Europejska”. Wysoko na towarzyskiej mapie Warszawy plasowały się też lokale takie, jak „Kongresowa”, czy choćby dyskoteka w „Bristolu”. Stałym bywalcem tej ostatniej był znany aktor Eugeniusz Priwiezienciew.

– Do dyskoteki nie wchodziło się tak, jak do hotelu z Krakowskiego Przedmieścia, tylko bocznym wejściem od ulicy Karowej. Sala mieściła się na pierwszym piętrze. Zwykle wieczór spędzało tam około 200 osób. Wtedy do Bristolu prawie w ogóle nie przychodziły normalne dziewczyny, tylko prostytutki. Było ich około 40. Żeby wejść musiały płacić bramkarzom podwójną cenę biletu – wspominał czasy PRL w jednym z wywiadów Priwieziencew. – Arabowie przyjeżdżali głównie z Berlina Wschodniego, gdzie pracowali na kontraktach. Nie byli to ci bardzo bogaci Arabowie, raczej biedacy. Lecz dla nich Polska była rajem, na wszystko ich było stać. Wódka była tania, a dziwki mieli za grosze. Złotówkami się nie płaciło. Nie było w ogóle rozmowy, gdyby klient chciał płacić walutą PRL. Była też taka zasada, że Polaków się goniło. Rodacy nie mieli dostępu do tego typu rozrywek.

Priwiezienciewa (sam podkreślał, że nie korzystał z usług cór Koryntu) tak zafascynował świat peerelowskiego nierządu, że napisał na ten temat sztukę pt. „Prostytytki”, która została zekranizowana w latach 90.

Pokoje na podsłuchu

W najlepszych lokalach wszystkie panie lekkich obyczajów były współpracowniczkami milicji albo SB. – Inaczej portier nie wpuściłby ich do środka. Zresztą on sam też musiał być informatorem – mówi Dziewulski. Kobiety handlujące swoim ciałem musiały mieć swoją teczkę w specjalnym rejestrze i posiadać „zieloną kartę”. W przeciwnym razie ich życie zawodowe byłoby bardzo ciężkie.

– Te, które nie były zarejestrowane, miały duże problemy. Milicja bardzo utrudniała życie kobietom, które chciały pracować poza tym systemem. Tym, które nie miały „zielonej karty” groziło pudło. Dlatego większość seks-biznesu mieliśmy pod kontrolą. Ale ten system miał jedną wielką zaletę – prostytutki musiały się regularnie badać, dzięki czemu ta branża była bezpieczniejsza niż jest dziś – uważa były milicjant.

Prostytutki generalnie bardziej ceniły sobie współpracę z SB niż z milicją – bezpieka gwarantowała im w razie problemów silniejsze „plecy”. Jednak ten rodzaj współpracy oznaczał, że ich zadania były dużo bardziej wymagające niż to, co robiły dla MO.

Biuro „B” MSW zadbało o to, żeby w każdym lepszym hotelu znajdowały się pokoje wyposażone w sprzęt fotograficzny i nasłuchowy. W takich pomieszczeniach bezpieka – dzięki współpracy z córami Koryntu - zbierała kompromaty na opozycjonistów, dyplomatów, czy też innych obcokrajowców, którymi interesowało się MSW. Prostytutki za pomyślne wykonanie zadań specjalnych były często wynagradzane luksusowymi produktami z Pewexu. Jerzy Dziewulski wspomina, że również MO sowicie wynagradzała swoje informatorki lekkich obyczajów za dostarczenie szczególnie ważnych informacji.

Do apogeum współpracy na linii SB-prostytutki doszło w sierpniu 1980 r. w gdańskim hotelu „Hevelius”, mieszczącego się niedaleko Stoczni Gdańskiej. Tłumy „lokalówek” penetrowały tam środowisko zagranicznych dziennikarzy relacjonujących wydarzenia sierpniowe. Miejscem, w którym prostytutki zamieniały się w oczy i uszy SB, był hotelowy bar... „Piekiełko”.

Artykuł został opublikowany w 9/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.