Częściowe zwycięstwo nikogo po stronie powstańczej jednak nie interesowało – nic poniżej niepodległości, i to w granicach z 1772 r. O granice z roku 1772, których wyrzeczenia domagała się Rosja, rozbiły się także nadzieje Wielopolskiego – „biali” gotowi byli „brać i nie kwitować” ewentualnej łaski carskiej, ale czynić jakiekolwiek ustępstwa, choćby symboliczne, nie, zresztą z obawy – zasadnej niestety – iż zdyskredytowałoby ich to w oczach opinii publicznej. Charakterystyczne jest już samo to, że o tych kompromisowych propozycjach rosyjskich w trakcie trwania powstań i ich odrzuceniu nasza historiografia pisze niechętnie albo i w ogóle, choć zaprzeczyć, że miały miejsce, się nie da.
Albo triumf, albo zgon – nic pośrodku. Próby wyrwania się z tej „diabelskiej alternatywy” do dziś spotykają się z żywiołowym, a wręcz histerycznym potępieniem. Polska ma być w niemieckiej strefie wpływu? Nigdy w życiu, nie godzimy się na to! No cóż, to znaczy, że ma być w rosyjskiej? Nigdy w życiu, na to się nie godzimy równie stanowczo. No, ale jest przecież za słaba, by być równorzędnym z Niemcami i Rosją mocarstwem? I na to też się nie godzimy!
I gadaj tu z idiotą.
Co robić, gdy się jest słabszym od sąsiadów? Budować swą siłę. Jak się buduje siłę narodów? Przez walenie łbem w ścianę i rzucanie się z motyką na słońce? Nie, to tylko osłabia. Siłę buduje się przez samoorganizację, przez gospodarkę, przez bogacenie się, przez pomnażanie „kapitału społecznego”. Wszystkie te działania wymagają czasu. Czas, tak jak każda rzecz na tym świecie, ma swoją cenę, więc trzeba go kupić. I tego właśnie brązownicy romantycznej legendy pojąć nie są w stanie.
Spory o Becka i wrzesień 1939 r., o Powstanie Warszawskie czy o Dmowskiego i Piłsudskiego pokazują, że owi brązownicy kompletnie nie odróżniają różnych barw politycznego realizmu od kolaboracji.
Dmowski wszak krytykował polskie powstania nie za to, że były, ale za to, że „były tylko zbrojną reakcją na ucisk” zamiast przemyślanym działaniem na rzecz odzyskania państwa – że wybuchały nie w porę, w interesie cudzym, nie polskim, prowadzone były zbyt małymi siłami, w imię nierealistycznych haseł. Zamiast atakować stale wszystkimi dostępnymi siłami na wszystkich możliwych odcinkach – do czego w gruncie rzeczy się sprowadza tradycja insurekcyjna i co jest wszak sprzeczne z elementarną logiką i zasadami strategii – radził najpierw się do zrywu przygotować i wyczekać odpowiedniej międzynarodowej koniunktury, a potem uderzyć, by wygrać, a nie by bohatersko polec. Tak jak w Wielkopolsce.
Jak można powtarzać bzdury, że „endecy chcieli tylko, żeby Polakom się lepiej żyło jako poddanym rosyjskim”? Że tylko jeden Piłsudski dążył do wolnej Polski, a wszyscy inni nie?
Rozumiem, że prowokują to niektórzy współcześni „mali realiści” ze szkoły Piaseckiego i Giertycha (Jędrzeja), których realizm jest wbrew składanym deklaracjom rodem raczej z Erazma Piltza niż z Dmowskiego. Jednak to są, na litość Boską, zupełnie różne tradycje, których nie wolno mylić ze sobą, a tym bardziej z zaprzaństwem!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.