Przede wszystkim dlatego, że odkryłem w czasie, jaki tutaj opisuję (a więc w latach panowania Władysława IV i Jana Kazimierza) źródła polityczno-kulturowej choroby, która do dziś nas dręczy: podziału wspólnoty Rzeczypospolitej na tych, co wierzą w jej niezbywalną wartość i zdolność regeneracji – oraz tych, co w nią zwątpili i za jej granicami szukają oparcia w domowej wojnie, która trwa od połowy XVII wieku.
Nie muszę chyba tłumaczyć tutaj, jak obfitująca w dramatyczne wydarzenia, obrosłe w dodatku przebogatą legendę kulturową, jest epoka wojen kozackich, „potopu”, prowadząca od zwycięskich zmagań z Moskwą w roku 1633 do kapitulacji Kamieńca i jeszcze raz zwycięskiego Chocimia roku 1673. Nie muszę tego tłumaczyć nikomu, kto choć otarł się o tę legendę, utrwaloną w dziełach Jana Chryzostoma Paska, Henryka Sienkiewicza, Józefa Brandta, Jana Matejki, w ekranizacjach Jerzego Hoffmana. Próbuję zrozumieć dlaczego tak ważny jest ów czas jako dostrzegalny początek kryzysu polityczno-kulturowej wspólnoty Rzeczpospolitej, a zarazem przejaw jej odporności i siły. Bo nie upadła wtedy ostatecznie, pod falami zewnętrznego „potopu”, ale dość jej zwykli obywatele znaleźli w sobie wewnętrznego ognia, by ją wtedy z odmętów wyprowadzić. „Potop i ogień” – to tytuł tego tomu. Tu przedstawiam fragment rozdziału VIII: „Bellum civile czy zdrada?”
***
[…] Po wielkiej klęsce pod Beresteczkiem (28 czerwca – 10 lipca 1651) Chmielnicki nie został jednak ostatecznie pokonany. Król Jan Kazimierz przegrał bowiem z pospolitym ruszeniem, które odmówiło dalszego pościgu za nieprzyjacielem. Jak zapisał kronikarz tego czasu, Stanisław Oświęcim, szlachta spieszyła się „do żonek i pierzyn, które tym bardziej ciągnęły do siebie, im się jem bardziej niewczas i praca obozowa, jako nieprzyzwyczajonem, przykrzyła”.
Nie tylko ten odruch miał jednak tutaj znaczenie. Na niepewnym morale szlacheckiego „rycerstwa” odcisnął się niewątpliwie niepokój o to, co zastaną na swoich folwarkach po powrocie do domów. Nie chodziło tylko o zwyczajną latem troskę o żniwa. Jeszcze przed wymarszem na pole bitwy pod Beresteczkiem dotarła do obozu królewskiego wieść o wystąpieniach chłopów, podbuntowanych przez emisariuszy Chmielnickiego. Najbardziej dramatyczny charakter przybrały one na Podhalu i w Beskidzie Żywieckim. Niejaki Aleksander Kostka-Napierski, zapewne szlachcic i oficer wojsk koronnych, którego wciąż tajemniczą postać najsolidniej przebadał źródłowo Adam Kersten, kolportował podobno uniwersały hetmana kozackiego wzywające chłopów do powstania pod hasłem wolności „od ciężarów i robocizny” (tak to przynajmniej zapisał donoszący o tych wydarzeniach sekretarz królewski, ks. Hieronim Pinocci). Prowadząc swą agitację i przygotowania do wystąpienia przez kilka tygodni co najmniej, zebrał grupę chłopów, z którą opanował w czerwcu zamek Czorsztyn i stąd rozsyłał dalsze wezwania do buntu społecznego. Bez większego efektu jednak. Siły zmobilizowane przez biskupa krakowskiego, Piotra Gembickiego, odbiły zamek i aresztowały przywódcę. Wzięty na tortury w Krakowie, próbował powoływać się na swoje rzekome (możliwe zresztą) pokrewieństwo z Janem Kazimierzem, jako nieślubny syn Władysława IV. Niewiele mu to pomogło: krakowski sąd grodzki skazał go na wbicie na pal i uśmiercenie. Wyrok wykonano publicznie, na krakowskich Krzemionkach, 18 lipca. Do podobnego wystąpienia doszło w tym samym czasie w dobrach cystersów z Lądu w Wielkopolsce. Podburzeni przez jednego z wysłanników „Chmiela”, Piotra Grzybowskiego, chłopi zorganizowali nad Wartą sporą grupę (kilkuset, może nawet ponad tysiąc osób), ale zostali równie szybko jak ci na Podhalu rozgromieni przez żołnierzy biskupa poznańskiego Floriana Czartoryskiego i królewicza Karola Ferdynanda. 24 czerwca było już po chłopskim powstaniu w Wielkopolsce. Przywódcy zostali straceni. Najlepszy znawca tematu, wspomniany Adam Kersten, w swej pracy z 1970 roku wykazał ponad wszelka wątpliwość, że „nie było na Podhalu w 1651 roku powstania antyfeudalnego, do którego chłop nie dojrzał, a antyszlachecki program zawarty w agitacji Kostki przerastał świadomość wsi polskiej”. Żadne nowe prace ideologiczne spod znaku „ludowej historii Polski” tego stanu rzeczy nie zmienią.
Dywersyjny cel agitacji ludzi Chmielnickiego został jednak w pewnym stopniu osiągnięty. Pogłoski wyolbrzymiały wiadomości o powstaniu chłopów na głębokich tyłach Korony i dodawały „pospolitakom” z krakowskiego czy sieradzkiego energii do sprzeciwu wobec wezwań króla, by iść dalej, w głąb ukrainnych ziem, za Chmielnickim. Nie pomogły nawet wieści, które dotarły w czasie szturmowania obozu Bohuna, o znakomitym triumfie armii litewskiej, które pod hetmanem Januszem Radziwiłłem rozbiły 6 lipca pod Łojowem zgrupowanie 12 tysięcy Kozaków, dowodzonych przez Martyna Nebabę. Radziwiłł kontynuował swój marsz od granicy Wielkiego Księstwa Litewskiego do centrum tworzącej się kozacko-ruskiej państwowości – do Kijowa. Zdobył stolicę Rusi, bez walki, 4 sierpnia. Upamiętnił się ten pobyt Litwinów w Kijowie pożarem miasta i rabunkami, ale zasadniczej sytuacji strategicznej nie zmienił. Trzeba było iść w stronę Białej Cerkwi, około 100 kilometrów dalej na południe, gdzie odtwarzał swoje siły niezmordowany Chmielnicki.
Możliwość jego ostatecznego pokonania wymknęła się z rąk królowi, raz jeszcze to powtórzymy, zaraz po Beresteczku, kiedy zrewoltowane przeciw jego rozkazom pospolite ruszenie uchwaliło gremialnie powrót do domów. Pozostałego wojska było za mało, by prowadzić skuteczną ofensywę na wielkich przestrzeniach. Jan Kazimierz odjechał przez Lwów do Warszawy, gdzie w niedzielę 13 sierpnia odbył w kościele św. Jana uroczysty triumf. Gorzki był to triumf. Tydzień później bowiem zmarł nagle książę Wiśniowiecki, wraz ze swoimi chorągwiami i z wojskami obu hetmanów koronnych (łącznie około 16 tysięcy jazdy i 8 tysięcy piechoty) idący od zachodu w stronę Kijowa. Wedle relacji świadków, powodem miało być pomieszanie ogórków z miodem przez spragnionego w letni skwar księcia. Była to jednak może po prostu czyniąca wtedy szersze spustoszenia w wojsku dyzenteria (także król zapadł na nią podczas pobytu we Lwowie). Tak czy inaczej – żałoba wśród żołnierzy wojsk koronnych była powszechna, podobnie jak upadek ich morale. Dowództwo samego Mikołaja Potockiego czy Marcina Kalinowskiego nie wróżyło sukcesów.
[…] W istocie obie strony, wymęczone i nękane chorobami – liczące około 22 tysięcy wojsko polsko-litewskie oraz nieco przekraczające 30 tysięcy siły kozacko-tatarskie – prowadziły już od 16 września negocjacje o nowej ugodzie. […] Zawarta została 28 września w Białej Cerkwi. Władztwo Chmielnickiego ograniczyła tylko do województwa kijowskiego (bracławskie i czernihowskie wracało pod administrację koronną) oraz pomniejszyła rejestr kozacki do 20 tysięcy. Ani Chmielnicki nie zamierzał jej respektować, ani sejm – jak zobaczymy – jej nie ratyfikował. Wojna się nie kończyła, a tylko zacichała na zimę.
Ale jaka to właściwie była wojna? Jak określić jej istotę? W interpretacji, jaką nadali jej kozaccy pisarze z początku XVIII wieku, była to wojna rodzinna. Tworzący jeden naród sarmacki, Polak (szlachcic) i Kozak byli braćmi. Polak, jak Kain, powstał przeciw Ablowi. W końcu XIX wieku, w połączeniu wpływów pozytywizmu i ludomanii, ukraińscy autorzy przenieśli uwagę z Kozaka na etnos ukraiński – utożsamiony z ludem, z „czernią”. Szlachta stała się w owej wizji także narodem – tylko polskim. Walka natomiast była w owej anachronicznej interpretacji po prostu wojną dwóch narodów: polskiego i ukraińskiego. Bliższy historycznej rzeczywistości był Sienkiewicz w swojej wizji Ogniem i mieczem. Przypominał, że wszak Wiśniowiecki czy Kisiel też byli Rusinami – jak Chmielnicki. Zakładał, że „dobry Kozak” może pozostać z Polską, to jest z Rzeczpospolitą szlachecką. Problemu wojny, którą toczyła Rzeczpospolitą od 1648 roku, to założenie jednak nie rozwiązywało.
W poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące nas tutaj pytanie, współczesny badacz kultury (Jerzy Axer) odczytał na nowo erudycyjną analizę, jaką przedstawił już na grudniowym sejmie roku 1650 nowy podkanclerzy koronny, Hieronim Radziejowski. Podkanclerzy przez pół godziny przemawiał o różnicy między wojną domową (bellum civile) oraz wojną określoną jako bellum sociale i wreszcie buntem niewolników: bellum servile. Ta ostatnia, jak powstanie Spartakusa w starożytnym Rzymie, musi skończyć się całkowitym zduszeniem buntowników – wywodził Radziejowski. Ta druga, bellum sociale, nie oznacza bynajmniej wojny społecznej, tylko w ujęciu podkanclerzego zostaje porównana do konfliktu republiki rzymskiej z jej sprzymierzeńcami (zwanymi socii). Wojsko Zaporoskie jest tu odpowiednikiem kolejnych bitnych ludów, które Rzym wynajmował lub przymuszał do swojej obrony, a w końcu, po ich buncie, włączał w krąg własnych obywateli, poszerzając w ten sposób pojęcie narodu rzymskiego. Wracała tu zatem jako rozwiązanie możliwa zgoda – ale rzecz jasna tylko z kozacką elitą, która zechciałaby się odciąć od „czerni” i wrócić do Rzeczpospolitej jako pełnoprawni już jej obywatele. Pozostawała wszakże jeszcze pierwsza, najprostsza definicja tragicznego konfliktu – jako wojny domowej. Tę porównał Radziejowski do militarno-politycznej walki, jaka rozdarła republikę rzymską w I wieku przed Chrystusem, w czasach wojen Mariusza i Sulli czy Pompejusza i Cezara. Taka wojna, choć nieuchronnie przynosi zwycięstwo jednej z walczących stron, powinna zarazem prowadzić do odnowienia zgody i pokoju między zwaśnionymi obywatelami. Tylko kto miałby być w 1651 roku, między Dnieprem a Wisłą, Pompejuszem a kto Cezarem? Czy słuchacze podkanclerzego mogli sobie wyobrazić Chmielnickiego w jednej z tych ról? Wiśniowieckiego w drugiej? Jerzy Axer interpretował mowę podkanclerzego jako przedłużenie koncepcji zmarłego kanclerza Ossolińskiego, by prowadzoną na tym poziomie wojnę domową zakończyć zgodą poprzez przekształcenie jej w wojnę zewnętrzną, bellum cum inimicis, z nieprzyjaciółmi Rzeczpospolitej i Krzyża – czyli z Turcją, albo i z Moskwą.
Niestety, dalszy bieg wydarzeń pokazał dobitnie, że pojęcie wojny domowej miało jeszcze inne niż w owej interpretacji praktyczne znaczenie. Powstanie Chmielnickiego nakładało się na wewnętrzny ferment w elitach Rzeczpospolitej, z których część nie pogodziła się z wyborem Jana Kazimierza, a w każdym razie gotowa była – w imię podniesienia jeszcze własnej pozycji, aż do roli właśnie nowych Mariuszów, Sullów, czy Pompejuszów – podjąć walkę o obalenie króla. Oczywiście pod hasłami obrony republiki przed niebezpiecznym Cezarem, próbującym zmienić ustrój Rzeczpospolitej w królewskie imperium. Mógł się odnaleźć w tej roli Janusz Radziwiłł, godnie kontynuujący tradycję protestanckiej linii rodu, frondującej od ponad pół wieku władzę katolickich królów Polski. Mógł także Jerzy Sebastian Lubomirski, który po śmierci ojca, wojewody krakowskiego Stanisława, przejmować będzie od 1650 roku funkcje nieformalnego lidera małopolskiej szlachty. Mógł i wojewoda poznański, Krzysztof Opaliński, ustawiający się na czele wielkopolskiego separatyzmu w czasie tragedii, rozgrywającej się na odległych od Poznania kresach Rzeczpospolitej. I wszyscy oni, istotnie, takie role w bellum civile, rozpalonej przez Chmielnickiego, odegrają. Książę Wiśniowiecki, który najbardziej może nadawałby się przez swą popularność wśród szlachty do podniesienia sztandaru antykrólewskiej rebelii, nie uczynił tego, jak wiemy. Nie zdążył, czy też nigdy na nią nie zdecydował? – nie wiemy.
Zainicjował ją natomiast nie kto inny jak wymowny podkanclerzy Radziejowski. To on właśnie przetarł szlak w 1652 roku w głąb najbardziej tragicznego dla wspólnoty szlacheckiej wymiaru bellum civile: walki między najpotężniejszymi obywatelami Rzeczpospolitej (i zarazem jej najwyższymi urzędnikami) a królem. Jak w tym była wina Jana Kazimierza, jego charakteru, nieprzysparzającego popularności ani zaufania, jego planów rzeczywistego umocnienia władzy wykonawczej – a jaka jego oponentów: o to do dziś spierają się historyczne szkoły. I my się nad tym będziemy zastanawiać. Już tu zauważmy, że dojdzie w tej bellum civile do innego zgoła niż zakładał to kanclerz Ossoliński jej połączenia z bellum cum inimicis. By obalić króla, niektórzy z jego przeciwników, odwołujący się (szczerze lub nie) do dobra Rzeczpospolitej, poproszą o pomoc jej wrogów zewnętrznych. Przekroczą granicę zdrady państwowej. Pierwszy uczyni to właśnie Radziejowski. Do pomocy sąsiadów potężnej republiki rzymskiej uciekali się również rywale w jej wojnach domowych, jak choćby Pompejusz do Egiptu. Różnica między położeniem geopolitycznym Rzymu w czasach Pompejusza i Cezara a tym, w jakim znajdowała się Rzeczpospolita Jana Kazimierza, Radziejowskiego i Janusza Radziwiłła była zasadnicza. Rzym był wielokrotnie potężniejszy od każdego ze swoich sąsiadów i nie musiał obawiać się interwencji z żadnej strony. Rzeczpospolita – między Moskwą, Szwecją, chanatem krymskim, księstwem siedmiogrodzkim oraz imperium osmańskim – znajdowała się w czwartym roku powstania Chmielnickiego w krytycznym położeniu, które niemal każdy z tych sąsiadów (a na pewno ich koalicja), zwłaszcza w połączeniu z opozycją wewnętrzną w państwie polsko-litewskim, mógł przekształcić w śmiertelne zagrożenie dla jej bytu.
To była tragedia wojny domowej, której kolejny akt rozegrał się w roku 1652. Zaczynał się ów rok jakby farsowo: od awantury rodzinnej w domu państwa Radziejowskich. Ze względu na konsekwencje, musimy w nią nieco obszerniej wprowadzić. Podkanclerzy miał już trzecią żonę. Elżbieta ze Słuszków, primo voto Adamowa Kazanowska, wniosła do małżeństwa z podkanclerzym ogromny majątek, odziedziczony po swoim pierwszym mężu. Inaczej niż dwie poprzednie, również dla pieniędzy poślubione małżonki, nie chciała potulnie znosić wyzyskiwania i bicia (dosłownie) przez męża. Szukała opieki u króla. Jan Kazimierz jeszcze przed bitwą pod Beresteczkiem przejął list podkanclerzego do królowej Ludwiki Marii, w którym pojawiła się niedwuznaczna sugestia, że pani Radziejowska ma „prywatne z królem porozumienie”. Czy istotnie Jan Kazimierz romansował z żoną podkanclerzego – nie wiemy (choć wiemy, że nocą nie tylko modlił się przed obrazami Matki Boskiej, ale zdarzało mu się też nierzadko nawiedzać alkowy pięknych pań). W każdym razie wpadł z powodu tego listu w furię, tym bardziej, że prawdopodobnie otrzymał równocześnie wiadomość o udziale podkanclerzego w konszachtach z księciem siedmiogrodzkim, mających na celu usunięcie Jana Kazimierza z tronu. Po zwycięstwie beresteckim, kiedy Radziejowski próbował sprawę jakoś załagodzić swoimi niewątpliwymi talentami dworaka, w ręce króla dostało się archiwum Chmielnickiego, a w nim listy podkanclerzego, poświadczające jego dawniejsze konszachty z Kozakami. Król postanowił pozwać go przed sąd sejmowy.
Radziejowski zaczął agitację przeciw Janowi Kazimierzowi. Najpierw wśród żołnierzy po Beresteczku, którym podsuwał pogląd, że to tylko nieudolność króla, a nie ich własna niechęć do dalszej walki, odpowiada za brak zakończenia kampanii ostatecznym zwycięstwem nad Chmielnickim. Potem te same argumenty, kolportowane na zlecenie podkanclerzego w specjalnie zredagowanych na tę okazję pismach, rozlały się po kraju, wzbogacone jeszcze o oskarżenie (nieprawdziwe, ale w paszkwilach wszak nie idzie o prawdę) Jana Kazimierza o wzięcie ogromnej łapówki od Kozaków oraz o absolutystyczny zamach na wolności szlacheckie. Król próbował skłonić swego wroga do złożenia pieczęci podkanclerskiej. Bez skutku. Wtedy właśnie żona Radziejowskiego, która we wrześniu wytoczyła mu proces rozwodowy przed sądem kościelnym, wydała podkanclerzemu regularną wojnę o majątek. Kilka dni po tym, jak jej brat na czele kupy zbrojnych zajął warszawski dwór Radziejowskiego, 6 stycznia 1652 roku ludzie podkanclerzego, przy użyciu broni palnej i zdaje się nawet armatek, odbili dwór. To był formalny powód do postawienia przed sąd marszałkowski, w związku z zagrożeniem pokoju w najbliższym sąsiedztwie osoby monarchy. Już 26 stycznia sąd skazał Radziejowskiego na śmierć – za zbrodnię obrazy majestatu, a za napaść na dwór i zabicie ludzi – na infamię i konfiskatę dóbr. Żona podkanclerzego i jej brat skazani zostali – tylko – na osadzenie w wieży na rok i 6 tygodni.
Wojna domowa w rodzinie państwa Radziejowskich zamieniała się w wojnę domową w Rzeczpospolitej. Król rozdał starostwa po „cywilnie umarłym” swoim zwolennikom, a 4 lutego nadał godność podkanclerzego po nim Stefanowi Korycińskiemu, dobrze wykształconemu (m.in. w Louvain i Amsterdamie) i – w odróżnieniu od poprzednika – sumiennemu na ogół urzędnikowi Rzeczpospolitej. Dwór królewski miał za to otrzymać podobno aż 100 tysięcy złotych od obdarowanego pieczęcią.
W tym miejscu dodać trzeba, że Jan Kazimierz i jego żona, Ludwika Maria kontynuowali, a nawet twórczo rozwinęli proceder na szerszą skalę wprowadzony już za Władysława IV: za nominacje domagali się pieniędzy. Nie zawsze, ale od „ludzi nowych” zwłaszcza, którzy im tylko zawdzięczali swoje wyniesienie. Teraz para królewska żądała od kandydatów na ministerialne urzędy nie tylko pieniędzy za nominację, ale również zobowiązania na piśmie (tzw. skryptu) do posłuszeństwa, a także do ustąpienia, jeśli król wskaże możliwość objęcia innej godności. Przez pozaprawne w istocie wymuszanie takiej deklaracji lojalności, Jan Kazimierz, nie bez inspiracji swej wychowanej na francuskim dworze małżonki, chciał obejść krępującą władzę królewską w Rzeczpospolitej normę, zgodnie z którą urzędy nadawane są dożywotnio – chyba, że pełniący je zgodzi się przyjąć inny, wyższy. Przy jednoczesnej, ostentacyjnej niechęci króla do oddawania szczególnie ważnej godności hetmańskiej w ręce najbardziej energicznych przedstawicieli niezależnych od niego wielkich rodów magnackich, owa praktyka interpretowana była oczywiście jako przejaw dążenia władcy do pozakonstytucyjnej zmiany ustroju Rzeczpospolitej i wyraźnego w nim wzmocnienia własnej pozycji, albo – jak byśmy to dziś powiedzieli – scentralizowania i usprawnienia władzy wykonawczej państwa. Czy było to dążenie konieczne, albo przynajmniej usprawiedliwione, w czasach wojennego, śmiertelnego wręcz można powiedzieć, zagrożenia kraju? Czy raczej było wyrazem degeneracji urzędu królewskiego do roli swoistej fakcji, która stara się umocnić swoją pozycję w rywalizacji z fakcjami opozycyjnymi? Czy Jan Kazimierz, zaostrzając takie tendencje, widoczne już u jego poprzedników, psuł tylko charakter republikański polsko-litewskiej wspólnoty, gdzie nie sama lojalność wobec króla, ale nadrzędna nawet wobec tego dbałość o dobro całej Rzeczpospolitej powinna być zobowiązaniem najważniejszym? Władysław Konopczyński pisał, że „król prawie zawsze dźwigał racje stanu, a wolny szlachcic ściągał ją sobie pod stopy”. Część współczesnych historyków, jak Urszula Augustyniak czy Andrzej Sulima Kamiński, widzi to inaczej, dostrzegając raczej w polityce królewskiej Wazów w ogóle, a w szczególności w sposobie jej realizowania przez Jana Kazimierza i Ludwikę Marię jedno ze źródeł fatalnego w skutkach kryzysu wewnętrznego Rzeczpospolitej.
Na pewno faktem był kryzys zaufania do króla i dworu, narastający od czasu konfliktu Zamoyskiego z Zygmuntem III, pogłębiony w ostatnich latach panowania Władysława IV. Za Jana Kazimierza ujawnił on swą destrukcyjną moc na sejmie zwyczajnym w Warszawie. Zainaugurowany został 26 stycznia 1652 roku, a więc dokładnie w dniu skazania Radziejowskiego. Król, choć miał już zgodny z prawem werdykt sądu marszałkowskiego, zamierzał jeszcze pognębić swojego wroga – i wspierających go posłów opozycyjnych – sądem sejmowym. Sprawa podkanclerzego zdominowała więc obrady. Przed ich otwarciem jeszcze, na uroczystej mszy w kościele św. Jana, ks. Wojciech Cieciszewski, kaznodzieja i spowiednik królewski, upominał posłów, by się z wolnością ostrożnie obchodzili: „Gdy wolność jest matką Rzeczpospolitej, a Rzeczpospolita matką obywateli, przeto z tą wolnością, jako z babką już dawno starą, ostrożnie w tańcu obracać należy, aby jej nie otrząść. Dławiono tę staruszkę pod Korsuniem, pod Piławcami zdobyła się na prędkie nogi; powiązano ja pod Zborowem i pokrępowano, że już była zemdlała; pod Beresteczkiem trochę się obaczyła – ale gdy wróci recydywa, umrze i nie wytrzyma”. Recydywa wróciła.
W poprzedzającej sejmiki przedsejmowe legacji królewskiej na pierwsze miejsca wybijała się sprawa zatwierdzenia ugody białocerkiewskiej z Kozakami, a także podatków na zaległy żołd i dalsze utrzymanie wojska, fortyfikacje Kamieńca Podolskiego, Krakowa i Lwowa, wreszcie diet dla komisarzy, mających negocjować trwały pokój ze Szwecją. Na sejmikach jednak większe zainteresowanie budził ułożony w 12 punktach memoriał antykrólewski, przygotowany przez Radziejowskiego i kolportowany przez jego zwolenników. Skazany nie odważył się osobiście pojawić na sejmie, ale u księży augustianów w Piotrkowie czekał na rezultat rozgrywki politycznej. Marszałkiem izby poselskiej został Andrzej Maksymilian Fredro (ur. ok. 1620 roku), od sześciu już lat posłujący godnie z ziemi przemyskiej. Fredro cieszył się zaufaniem króla, ale był przekonanym republikaninem, ceniącym sobie nade wszystko wolność obywatelską w Rzeczpospolitej. Z wielką retoryczną swadą będzie bronił jej zasad w swych łacińskich traktatach moralno-politycznych, słynnych potem w całej Europie. Z prawdziwym dylematem wolności, pytaniem o jej bezpieczne dla wspólnoty granice, zderzył się jednak już teraz, na tym właśnie sejmie, na którym wybrany został na marszałka.
Opozycja, pod wodzą Krzysztofa Opalińskiego, wytoczyła pod adresem Jana Kazimierza i jego doradców oskarżenie o zamach na szlacheckie swobody. Zasilił ją Janusz Radziwiłł, przedstawiający na sejmie relację z działań wojennych ubiegłego roku. Kiedy do Warszawy dotarła, przedwczesna jak się później okazało, wiadomość o śmierci starego hetmana wielkiego litewskiego, Janusza Kiszki, księcia Radziwiłła doszła zarazem pogłoska, że król wielką buławę odda nie jemu, ale swemu zwolennikowi na Litwie, podkanclerzemu Kazimierzowi Leonowi Sapiesze. Atmosfera na sejmie zagęściła się jeszcze, kiedy stanowczy obrońca Radziejowskiego, poseł Stefan Zamoyski, rzucił królowi w twarz: „u nas lex regnat, non rex” (prawo u nas rządzi, nie król), a kilka dni później dworzanie Janusza Radziwiłła napadli na czeladź posła z Prus Królewskich, Jana Działyńskiego, zabijając dwie osoby, co groziło sądem nad burzycielami bezpieczeństwa sejmu. Ani opozycja nie zdążyła w ustawowym terminie obrad przeforsować swoich postulatów ograniczenia władzy królewskiej, ani stronnictwo królewskie koniecznych uchwał podatkowych. Potrzebna była zgoda na prolongatę obrad. Jeden dzień nie wystarczył na utarcie kompromisu i uchwalenie konstytucji. Na kolejną prolongatę nieoczekiwanie nie wyraził zgody poseł z powiatu upickiego województwa trockiego, Władysław Siciński. W sobotę 9 marca oświadczył: „nie pozwalam”. Podał jako powód nadmierne obciążenie szlachty upickiej wykonaniem poprzednich uchwał podatkowych. Siciński złożył formalny protest – i przeprawił się na wschodni brzeg Wisły.
Posłowie zastanawiali się do późnego wieczora, jak na ten protest zareagować. Nie jeden już raz sejm rozchodził się bez podjęcia uchwał czy bez zgody na prolongatę. Wcześniej jednak był to rezultat sprzeciwu jakiejś, na ogół poważnej części posłów. Teraz jeden głos miał zaważyć na losach całego sejmu. Sprzeczne z kulturą polityczną republikanizmu novum polegało na tym, że poseł Siciński uciekł po swoim „veto”, nie pozostawiwszy żadnej szansy na przekonywanie go do zmiany zdania argumentami. Marszałek izby początkowo nie chciał się pogodzić się z takim sposobem zerwania sejmu. Kiedy po niedzielnej przerwie, na zaplanowanej na poniedziałek 11 marca dodatkowej sesji Siciński się nie pojawił i nie można było uzyskać cofnięcia jego sprzeciwu, Fredro potwierdził wszakże ważność „wolnego nie pozwalam” – liberum veto indywidualnego posła. Jak pisze biograf Jana Kazimierza, Tadeusz Wasilewski, „wszyscy uznali sprzeciw jednego posła za ważny przede wszystkim dlatego, że posłowie opozycyjni zamierzali sami zerwać sejm”. Dodać można, że i królowi już tak bardzo na dojściu sejmu do skutku nie zależało, gdyż sam proces sejmowy nad Radziejowskim się odbył i usankcjonował dodatkowo wcześniejszy werdykt sądu marszałkowskiego.
W opinii większości współczesnych źródeł, Siciński działał na zlecenie hetmana Janusza Radziwiłła, pragnącego uniknąć sądu nad swoimi ludźmi, którzy pobili „Prusaków” posła Działyńskiego, ale przede wszystkim oburzonego samą możliwością przekazania przez króla buławy wielkiej nie jemu, lecz Sapiesze. Do tego oskarżenia pod adresem Radziwiłła przychyla się zdecydowana większość historyków. Swoje „veto”, a raczej „votum separatum” (głos odrębny) w tej sprawie zgłasza wszakże jego biograf, Henryk Wisner, który wskazuje, że żadnych ostatecznych dowodów dotąd nie przedstawiono. Sejm w każdym razie rozszedł się bez uchwał, a bezpośredniemu winowajcy – Sicińskiemu – włos z głowy nie spadł. Wbrew późniejszym legendom, nie trafił go piorun. Przeciwnie: żył długo, jak na te burzliwe czasy, i chyba względnie szczęśliwie. W czasie szwedzkiego „potopu” był najpierw z hetmanem Radziwiłłem, ale potem przeszedł na stronę Jana Kazimierza przeciw Szwedom. Zdaje się, że dostał za jakieś usługi radziwiłłowski folwark Ginejciszki – zapewne od hetmana Janusza. Przed śmiercią (między 1668 a 1674 rokiem) obdarowany został z kolei przez króla urzędem podsędka upickiego.
Tymczasem Radziejowski, widząc kiepski obrót swojej sprawy na sejmie, już nie czekał dłużej, tylko w chłopskim przebraniu uciekł na Śląsk, na ziemię cesarską. Starał się w Wiedniu o audiencję u Ferdynanda III. Prosił, by Habsburg dał mu bodaj dwa tysiące żołnierzy, a on zdobędzie Kraków i Warszawę – do spółki z Chmielnickim, by spędzić znienawidzonego Jana Kazimierza z tronu. Cesarz nie był jednak zainteresowany obalaniem kuzyna. Radziejowski u wiedeńskich Żydów zastawił wywiezioną z Polski pieczęć podkanclerską i już bez niej ruszył w dalszą drogę w poszukiwaniu narzędzi swojej zemsty. Przyciągnął uwagę rezydenta szwedzkiego w Wiedniu i dotarł dzięki temu na dwór królowej Krystyny w Sztokholmie. Tam kanclerz Oxenstierna natychmiast dostrzegł, jakim atutem może być tak zdeterminowany warchoł w rękach szwedzkiej polityki imperialnej skierowanej na południowy brzeg Bałtyku. Z poparciem faworyta królowej, Magnusa de la Gardie, Radziejowski przedstawił na szwedzkim dworze projekt wspólnego uderzenia z Kozakami Chmielnickiego na Rzeczpospolitą, do tego w porozumieniu z opozycją antykrólewską w Polsce ina Litwie. Już w końcu maja 1652 roku listy z takimi propozycjami, skierowanymi m.in. do Chmielnickiego, Janusza Radziwiłła, Dominika Zasławskiego oraz księcia siedmiogrodzkiego Jerzego II Rakoczego, zaufany emisariusz Radziejowskiego zabrał ze sobą do Polski. Radziejowski nie był już żadnym opozycjonistą, obrońcą wolności w Rzeczpospolitej – był zdrajcą. Przypadkowe zatrzymanie posłańca Radziejowskiego przez wojsko królewskie, już w Berdyczowie, w drodze do Chmielnickiego, ujawniło na początku sierpnia skalę tej zdrady…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.