Błogosławiona bomba

Błogosławiona bomba

Eksplozja bomby atomowej na poligonie w Nevadzie w USA, 18 kwietnia 1953 r.
Eksplozja bomby atomowej na poligonie w Nevadzie w USA, 18 kwietnia 1953 r. Źródło: Wikimedia Commons
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz
Dodano: 
Prawdziwym błogosławieństwem, jakie przyniosła bomba atomowa, było wsadzenie w pysk ościenia już gotowej do skoku sowieckiej bestii.

Zrzucenie przez USAAF (United States Army Air Forces) bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki było bez wątpienia tragedią dla mieszkańców tych miast, ale z punktu widzenia ludzkości wydarzeniem nader fortunnym. Tak, tak, proszę nie przecierać oczu ze zdumienia, nie przejęzyczyłem się – mimo ogromu zniszczeń i śmierci tym, którzy stworzyli bombę atomową, i tym, którzy podjęli decyzję o jej użyciu, należy dziękować. Ocalili bowiem ludzkość przed zniszczeniami i cierpieniami znacznie większymi, do których bez użycia przez USA tej straszliwej broni doszłoby niechybnie.

Zapewne nie uczynili tego świadomie. Horyzont amerykańskich planistów był stosunkowo ciasny, choć i w jego obrębie atomowe grzyby stokrotnie się opłaciły. Szaleńcy rządzący Nipponem byli naprawdę gotowi powtórzyć na japońskich wyspach tę jatkę, którą urządzili wcześniej na Okinawie i innych wysepkach, gdzie nikt nie myślał nawet o kapitulacji i zarówno żołnierze, jak i ludność cywilna starali się zabić tylu Amerykanów, ilu tylko mogli, a następnie popełniali samobójstwa (zachowały się do dziś ujęcia, kręcone przez operatorów US Army, pokazujące te masowe samobójstwa, kobiety rzucające się tłumnie wraz z dziećmi do przepaści, pola usłane zwłokami…). Zastosowanie tej taktyki podczas hipotetycznej inwazji na Honsiu lub Hokkaido musiałoby oznaczać kilkadziesiąt tysięcy poległych Amerykanów i grubo powyżej pół miliona zabitych żołnierzy i cywili japońskich.

Jakkolwiek by patrzeć, nawet w tej skali użycie broni jądrowej było aktem humanitarnym.

Prawdziwym jednak błogosławieństwem, jakie bomba przyniosła, było – że tak to malowniczo ujmę – wsadzenie w pysk ościenia już gotowej do skoku na Europę i resztę świata sowieckiej bestii. Przecież wszystkie te bezprecedensowe ofiary, jakie wyżyłował Stalin z Rosji i podbitych krajów, nie miały służyć zdobyciu Berlina! Miały służyć zaniesieniu „bratniej pomocy” proletariackim rewolucjom na całym świecie, jak on długi i szeroki. Myśli ktoś, że zdradziecki atak wiarołomnego sojusznika Hitlera i długotrwałe zmagania z nim coś zmieniły w doktrynie?

A ta święta dla komunistów doktryna uczyła między innymi, że droga do proletariackiej rewolucji wiedzie przez imperialistyczną wojnę. Wiadomo – wojna to głód, praca ponad siły, wszelkie możliwe nieszczęścia, czyniące ludzi podatnymi jak nigdy na rewolucyjną agitację. Ta agitacja po II wojnie czyniła fantastyczne postępy – we Francji, we Włoszech. Czerwona agentura w tych krajach tylko czekała na „bratnią pomoc”, a sowieckie siły wciąż były ogromne. No i co najważniejsze – Stalin nie musiał się obawiać, że mu się wyborcy zbuntują przeciwko kolejnej kampanii. A prezydent USA i premier śmiertelnie osłabionej Wielkiej Brytanii nawet gdyby próbowali, nie zdołaliby łatwo uzyskać przyzwolenia, by po jednej wyczerpującej wojnie wdać się w następną, w obronie kolejnych krajów „wybierających” socjalizm.

Natomiast kilkadziesiąt bombowców strategicznych zdolnych zasadzić gdzie trzeba atomowe grzyby mieli. I zanim Rosenbergowie i inni bandyci zdołali tajemnicę nowej broni przekazać Stalinowi, zanim Kurczatow zdołał ją skopiować i udoskonalić, zanim ruszyła produkcja, zbrodniarz wszech czasów szczęśliwie spierniczał i zdechł. A po jego zgonie pierniczeć i zdychać zaczął cały Związek Sowiecki. Oczywiście, wciąż rojąc o podboju świata i szkoląc do tego armie, ale coraz bardziej bez mocy realizacyjnych.

Nigdy żadna broń nie zmieniła tak bardzo losów świata, i o tyle na lepsze. Dziękujemy, panie Oppenheimer.

Artykuł został opublikowany w 8/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.