Powstanie styczniowe na Ukrainie. Walki na Kijowszczyźnie i Wołyniu
  • Marek GałęzowskiAutor:Marek Gałęzowski

Powstanie styczniowe na Ukrainie. Walki na Kijowszczyźnie i Wołyniu

Dodano: 

Część młodzieży, która wyruszyła z Kijowa na miejsce koncentracji, nigdy tam nie dotarła. Tę eskapadę wspominał Franciszek Rawita-Gawroński. Kilka godzin przed rozpoczęciem powstania zjawił się u niego kolega gimnazjalny, oświadczając, że wyruszają już dziś. Gawroński wyraził chęć udziału w walce, lecz zauważył, że nie ma odpowiedniego ubrania i broni, na co otrzymał zapewnienie, że wszystko dostanie na punkcie zbornym. „Jak można nie wierzyć koledze, kiedy się ma szesnaście lat i żyje się w codziennej gorącej atmosferze podniecenia” – tłumaczył. Podczas nocnego marszu tej około stuosobowej grupy gimnazjalistów i studentów, zbrojnych w kilka noży kuchennych i dwa pistolety, deszczową, zimną porą, większość się pogubiła. Rankiem się okazało, że błądząc w kółko, uszli zaledwie kilka kilometrów od Kijowa, i to w przeciwnym kierunku niż zamierzali. Z brzaskiem niektórzy wrócili do miasta, część została zagarnięta przez kozaków, zamknięta w twierdzy kijowskiej, a później zesłana na Syberię.

Niezależnie od działań militarnych z Kijowa wyruszyła na wieś jeszcze inna grupa młodzieży inteligenckiej, złożona głównie ze studentów tamtejszego uniwersytetu, której przewodził Antoni Jurjewicz. Oddziałek był bardzo dobrze uzbrojony w porównaniu z innymi, lecz jego zadaniem była nie walka, ale odczytywanie chłopom, z którymi dotychczas nigdy się nie zetknęli, „Złotej hramoty”. Tak też uczynili w dwóch pierwszych wsiach, spotykając się z obojętnością. Wieczorem, kiedy dotarli do Sołowijówki, zostali otoczeni przez wrogo nastawiony tłum. Mimo zagrożenia życia Jurjewicz odrzucił możliwość obrony – nie chciał strzelać do ludu, któremu z kolegami niósł wolność, prawa obywatelskie i prawa do ziemi. „Zginiemy, ale przynajmniej pozostanie po nas pamięć” – miał powiedzieć. Powstańcy zgodzili się złożyć broń i zamknąć w jednej z chat w oczekiwaniu na wojsko rosyjskie. Kiedy jednak oddawali broń, padł strzał – nie z ich strony – wówczas chłopi rzucili się na nich, mordując 12 kłonicami, siekierami, nożami i dłutami, a dziewięciu ciężko raniąc – tych wojsko rosyjskie zabrało do Kijowa.

Natychmiast po stłumieniu powstania przystąpiono do rozprawy ze schwytanymi dowódcami, więzionymi w twierdzy kijowskiej. Pierwszy został rozstrzelany Adam Zieliński, którego ze smutkiem wspominał Rawita-Gawroński jako młodego, przystojnego oficera, lubianego przez Polaków i Rosjan, ozdobę balów karnawałowych 1863 r. w pałacu gubernatora kijowskiego. Zieliński miał szansę ocaleć, gdyż został wzięty do niewoli pod innym nazwiskiem, a jego rosyjscy koledzy z garnizonu udali, że go nie poznają. Wydał go Polak w służbie rosyjskiej – oficer o nazwisku Skarżyński. 30 maja Zielińskiego wyprowadzono pod mur twierdzy, przywiązano do słupa egzekucyjnego i rozstrzelano. Ponieważ żył mimo to, został dobity strzałem z rewolweru przez swojego kolegę Slesarewskiego, któremu tego dnia przypadła służba.

Czytaj też:
Włodzimierz Krzyżanowski - bohater Ameryki

Po Zielińskim przyszła kolej na Platona Krzyżanowskiego, którego ostatnie chwile opisał nieznany pamiętnikarz: „Ponieważ był prawosławnym, więc mu pop towarzyszył do słupa, a że nie chciał przyjmować i słuchać jego pociech i nauk duchownych, ale spokojnie palił sobie papierosa i szedł na śmierć jak gdyby na zabawę, pop rozjątrzony przed samym wykonaniem wyroku głośno go napominał, aby chociaż w ostatniej chwili swego życia żałował za zbrodnię, że śmiał powstać przeciw samemu monarsze, albowiem powstać przeciw carowi to powstać przeciw Bogu. Krzyżanowski zniecierpliwiony odparł mu również głośno: »Batiuszka, wy durak, wy niczewo nie ponimajetie«. Ta ostra odpowiedź zdziwiła i oburzyła Moskali”. W listopadzie rozstrzelano Tadeusza Rakowskiego i Władysława Padlewskiego z oddziału Krzyżanowskiego, zginęli też Maurycy Drużbacki i Romuald Olszański – ten ostatni w styczniu 1864 r.

Wołyński bój

W województwie wołyńskim sytuacja była nieco korzystniejsza – odsetek Polaków większy, więc siły organizacji bardziej rozbudowane, co przy mniejszej wrogości chłopstwa niż w kijowskim dawało pewną szansę prowadzenia dłuższej walki. Tutaj wreszcie miały wkroczyć z Galicji oddziały gen. Józefa Wysockiego. Głównym ośrodkiem powstania okazał się powiat żytomierski, gdzie dowództwo objął Jan A. Chranicki. Wcielony niegdyś przymusowo do armii rosyjskiej za próbę dołączenia do powstania węgierskiego w czasie Wiosny Ludów, uczestnik walk na Kaukazie, w końcu mianowany oficerem, nie miał złudzeń co do szans walki. W lutym 1863 r. mówił przywódcom powstania w Warszawie, że kraj nie był do niego przygotowany, „że ledwie kilkanaście tysięcy obrońców znajdzie się, którzy tylko powiększą liczbę ofiar”. Mimo to, powodowany obowiązkiem, przyjął dowództwo od początku trudne, gdyż trzech na pięciu setników organizacji oświadczyło, że do powstania nie pójdzie, wymawiając się względem na swoje i żony zdrowie, a z 600 spodziewanych ludzi stawiło się 119, uzbrojonych w 40 fuzji, osiem pistoletów, 25 toporów i dwie kosy.

W Romanowie Chranicki odczytał chłopom „Złotą hramotę”. Jak wspominał, słuchali dość przychylnie, pewien staruszek dodał nawet pochlebnie, że najlepiej żyło im się za polskiego króla. Nie chcieli jednak sprzedać żywności i przyłączyć się do powstania, z dobroduszną szczerością przyznając, że obawiają się zemsty moskiewskiej. Połączywszy się z trzema innymi oddziałami, co dało Chranickiemu około 380 ludzi, z czego stu bez żadnej broni, jak wspominał, „z pieśnią na ustach »Z dymem pożarów«, wprawdzie drżącym głosem śpiewanej, postępowaliśmy naprzód”, na Miropol, na spotkanie z Edmundem Różyckim. Po nierozstrzygniętym boju pod tą miejscowością powstańcy przeszli Słucz, lecz ludzi zostało już tylko 260, z czego większość dostała się do niewoli lub uciekła (13 było zabitych lub rannych), utracono też prawie setkę karabinów. Oddział miał teraz ledwie 72 sztuki broni palnej, reszta była uzbrojona w kosy, lance i pałasze, ponad setka była bez broni. Jak stwierdzał dowódca, stan oddziału był opłakany. Przyczynę tego widział w tym, że powstańcy – urzędnicy i mieszczanie – chociaż gotowi byli do poświęceń, to przyzwyczajeni do siedzenia za biurkiem „nie przypuszczali nawet przykrości, jakie ich czekają w ustawicznych marszach o głodzie, przepędzając noce pod odkrytym niebem w lasach, źle ubrani, a majowe noce są znane u nas z przykrego zimna. Każdy marsz nużył ich niezmiernie”.

22 maja 1863 r. Chranicki połączył się w rejonie Połonnego z oddziałem Władysława Ciechońskiego o podobnej liczebności, co zwiększyło siły powstańcze do 480 ludzi. Wkrótce nadciągnęło wojsko rosyjskie, wspierane przez chłopów. Po kilkugodzinnym zażartym boju, kiedy polegli kapelan oddziału ks. Tarkowski i dowódca kosynierów Kraszewski, szeregi polskie się zachwiały, lecz „Chranicki i Ciechoński osobistą odwagą i przytomnością umysłu zdołali skupić wokół siebie znaczną gromadę ludzi i wyprowadzić z pogromu”. Bój ten jednak, okupiony stratą przeszło 130 ludzi, zakończył powstanie żytomierskie.

Zagon Różyckiego

„Oddział Różyckiego był jeden z najlepszych w całej wówczas walczącej Polsce. Oddział jego składał się z samej inteligencji, z młodzieży rozumiejącej bardzo dobrze, o co się bije, kochającej ojczyznę, pełnej zapału i poświęcenia; była to szlachta ukraińska, która raz schwyciwszy za kord, umie zwyciężać lub zginąć” – pisał z podziwem Jan A. Chranicki o oddziale, z którym nie było mu dane połączyć swoich sił.

Wołyński pułk kawalerii został zorganizowany przez Edmunda Różyckiego 9 maja 1863 r. na uroczysku Pustocha pod Lubarem. Kontynuował on tradycję zapoczątkowaną przez ojca, gen. Karola Różyckiego, który podobny pułk sformował w czasie powstania listopadowego. Edmund, jako chłopiec wcielony pod przymusem do kadetów carskich, potem do armii rosyjskiej, nie spełnił nadziei Mikołaja I, że stanie się Rosjaninem. Na czele swojej kawalerii zajął Lubar, Połonne i Miropol, wszędzie odczytując chłopom „Złote hramoty”. Pod ostatnią z miejscowości pobił usiłujących go powstrzymać Rosjan. Następnie, wymykając się przeważającym wojskom zaborcy, skierował się ku granicy austriackiej, licząc na nadejście wyprawy gen. Wysockiego. 26 maja pod Małą Salichą w powiecie zasławskim Różycki pobił znacznie silniejsze i lepiej uzbrojone oddziały rosyjskie, jednak już następnego dnia jego pułk, przyparty do granicy austriackiej, wobec nieprzybycia Wysockiego, został zmuszony do przejścia w stronę Galicji. Krótka, chociaż znaczona błyskotliwymi sukcesami kampania pułku Różyckiego, należała do największych sukcesów powstania styczniowego.

Epizod powstańczy na kresach dawnej Rzeczypospolitej, tragiczny w województwie kijowskim, znaczony spektakularnie zwycięską kampanią na Wołyniu, przyniósł poważne represje carskie. Poza wspomnianym rozstrzelaniem kilku dowódców powstańczych wziętych do niewoli uczestników boju zesłano z twierdzy kijowskiej na Syberię. Szlachta polska tych ziem została obłożona podatkiem liczącym dziesiątą część majątku, a 144 dobra ziemskie zostały skonfiskowane. Tak wyglądał bilans zaznaczenia krwią granic Polski, co – jak pisał ze smutkiem Tadeusz Bobrowski – było zgubą kraju i rewolucją robioną na korzyść cara Rosji Aleksandra II, „podwójnym szaleństwem, bo najprzód wykazywało obszerność rewindykacji wobec nowych historycznych i politycznych haseł zgoła nieuzasadnionych, następnie musiało wykryć nieodwołalnie sekret naszej słabości liczebnej w obu prowincjach, czego rewolucjoniści widzieć nie chcieli”.

Artykuł został opublikowany w 1/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.