Rozwód po staropolsku
  • Sławomir KoperAutor:Sławomir Koper

Rozwód po staropolsku

Dodano: 

Zamieszkanie w klasztorze było jednak działaniem wyłącznie pod opinię publiczną, albowiem pani podkanclerzyna wcale nie zachowywała się jak zrozpaczona żona. Nie zrezygnowała z wojny z mężem, a jej inwencja miała Hieronima jeszcze nieraz zaskoczyć.

Elżbietę nie bez powodu nazywano „drapieżną tygrysicą”, ta pani rzeczywiście dobrze wiedziała, czego chce. Warszawski pałac wybudował jej poprzedni małżonek (pałac Kazanowskich), budowla uchodziła za najwspanialszą magnacką siedzibę stolicy. Wyposażenie kosztowało fortunę, a podkanclerzyna uznawała je za swoją własność. Wyboru zresztą specjalnego nie miała, wychodząc za Radziejowskiego, popełniła fatalny błąd i nie zadbała o intercyzę. Walczyła zatem o swoje, a chociaż metody, jakimi się posługiwała, nie miały wiele wspólnego z obowiązującym prawem, to jednak dobrze mieściły się w obyczajach Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Hieronim skalkulował jednak rachunek zysków oraz strat i uznał, że nie może dopuścić do rozwodu. Może i faktycznie był impotents, ale potrafił liczyć. Zwrócił się o pomoc do nuncjusza papieskiego, prosząc, aby dostojnik nakłonił żonę do zamieszkania pod wspólnym dachem. Jaka jednak kobieta chciałaby dzielić życie z człowiekiem, który groził jej gwałtem swojego hajduka? Elżbieta również odwołała się do nuncjusza, a ten przekazał sprawę rozwodową sądowi konsystorskiemu.

Radziejowskiego nie wpuszczono nawet do pałacu ogołoconego ze sprzętów, po przybyciu do stolicy zastał tam uzbrojonych ludzi żony. Posłusznie zajął pobliski drewniany dworek, ale postanowił sprawę załatwić zgodnie z zasadami epoki. Jego ludzie napadli na klasztor klarysek, gdzie przebywała Elżbieta, ale w jej uprowadzeniu przeszkodziła straż królewska. Jan Kazimierz dobrze znał Radziejowskiego i wiedział, czego może się po nim spodziewać. A sam Radziejowski miał się tłumaczyć, że chciał tylko porozmawiać z żoną, ale królewscy ludzie nawet na to mu nie pozwolili.

Jan Kazimierz usiłował przynajmniej sprawy urzędowe załatwić polubownie i zaproponował Radziejowskimu rezygnację ze stanowiska podkanclerzego w zamian za miejsce w Senacie. Nie było to zresztą byle jakie miejsce, ale urząd kasztelana krakowskiego, najwyższe pod względem honorowym świeckie stanowisko Rzeczypospolitej. Do tego proponował dochodowe starostwo lubelskie. Radziejowski jednak odmówił. Niebawem zresztą rozegrały się wydarzenia, które przekreśliły wszelkie możliwości porozumienia.

Hieronim bowiem opublikował anonimowo paszkwil na monarchę. Zaatakował politykę pary królewskiej, wykazując łamanie obowiązującego prawa, brak poszanowania dla tradycji, nieliczenie się z opinią społeczeństwa.

Podkanclerzy popełnił poważny błąd. Nikt bowiem nie miał wątpliwości co do autorstwa anonimu (chociaż Radziejowski gorliwie zaprzeczał), uznano jednak, że Hieronim zachował się w sposób uwłaczający własnemu honorowi. Przez wiele lat był przecież stronnikiem dworu, a teraz, z osobistych powodów, odpłacił królewskiej parze niewdzięcznością. Zapewne więcej osiągnąłby, gdyby stroił się w szaty męża skrzywdzonego przez monarchę i podłą żonę. Szlachta była bowiem niezwykle wrażliwa na wszelkie przejawy królewskiej samowoli, do czego dochodziła jeszcze zwykła męska solidarność.

Opinię publiczną bulwersowała przecież samodzielność pani Radziejowskiej, uważano, że „złość tej kobiety będzie na przyszłość niezbitym na korzyść mężów argumentem”. Obawiano się, że pani podkanclerzyna znajdzie naśladowczynie i „będzie ta jedna z drugim, że mężów będą lekceważyć”. Szczególne oburzenie wywołało to, że w klasztorze „król wartę zasadził”, a pani Radziejowska chociaż „bezpiecznie mieszkała w klasztorze karytanek [klarysek – przyp. S.K.], na obronę i opiekę własną wezwała pomocy”.

Szwagrowi i armaty

Burdy przy klasztornej furcie były jednak zaledwie preludium do prawdziwego konfliktu, w Warszawie bowiem pojawił się rodzony brat Elżbiety, podskarbi litewski, Bogusław Słuszka. Na polecenie władcy publicznie „afrontował” Radziejowskiego, chcąc sprowokować szwagra. Pani Radziejowska dążyła do rozwiązań siłowych, albowiem sprawa rozwodowa nie przebiegała po jej myśli. Sąd konsystorski odrzucił wniosek o uznanie nieprawomocności ślubu i pani podkanclerzyna wniosła apelację do nuncjusza papieskiego.

Radziejowski zignorował jednak wyzwanie na pojedynek i rodzeństwo wstąpiło na drogę faktów dokonanych. Urządzano regularne najazdy na majątki podkanclerzyny, przepędzając urzędników i oficjalistów Hieronima. Król oficjalnie odebrał Radziejowskiemu Warkę, Kozienice i Solec, a kulminacja przemocy nastąpiła dwa dni przed końcem 1651 r., gdy Słuszka ze zbrojną gromadą napadł na warszawski dworek zajmowany przez podkanclerzego. Użyto broni palnej, budynek splądrowano, ludzi Radziejowskiego poraniono, a sam Hieronim ratował się ucieczką.

„Przed wieczorem piechota jego [Słuszki – przyp. S.K.] dobywa piechoty pana podkanclerzego koronnego – opisywał świadek wydarzeń – która była we dworze drewnianym przy wale pani Kazanowskiej; tamże było żywności i koni niemało. Dobiwszy się, pobrali wszystko, piechota zaś pana podkanclerzego, chcąc się poprawić i onych nowych posesorów wyhałasować, uderzyła w pół nocy na nich, ale daremnie, nie sprawili nic rebus infetis [w niepomyślnej sytuacji – przyp. S.K.], z konfuzja ich dano im opór. Szukał tam podskarbi pana podkanclerzego wszędy po pokojach jego, ale go to na szczęście nigdzie znaleźć nie mogli”. Strzelanina w centrum stolicy nie zainteresowała jednak straży marszałkowskiej. A działo się to przecież w odległości kilkuset metrów od zamku królewskiego, pod bokiem monarchy!

Radziejowski odpowiedział pięknym za nadobne i tydzień później jego ludzie zaatakowali dwór. Sukcesu nie odniósł, ale tym razem Jan Kazimierz zareagował natychmiast. Inna sprawa, że walki były bardziej zażarte i szwagrowie użyli przeciwko sobie armat! „Otaczający króla rozwodzą się nad okropnościami nocy, wrzeszczą na dokonaną zbrodnię – opisywał Wawrzyniec Rudawski – i przesadnie dowodzą, ile cierpi na tym majestat królewski i bezpieczeństwo sejmu, a gdy marszałek się waha w tak zawiłej i niebezpiecznej sprawie, nadszedł kanclerz, wróg Radziejowskiego i w prywatnym, i w publicznym życiu i odezwał się, że sprawa ta nie do królewskiego, lecz do marszałkowskiego sądu należy; marszałek bowiem ma prawo miecza na dworze, a król nie ma potrzeby ściągnąć na siebie nienawiść prywatną”.

To rozwiązało Janowi Kazimierzowi ręce, przestał „patrzeć przez szpary” na zajścia w pobliżu zamku i oddał sprawę jurysdykcji marszałkowskiej. Stanowiło to jednak poważny precedens w dziejach Rzeczypospolitej, podobnych incydentów (chociaż faktycznie nie w centrum Warszawy i nie w obecności monarchy) notowano przecież wiele. A postawienie przed sądem jednego z najwyższych dostojników państwowych w ogóle nie mieściło się współczesnym w głowach.

Król działał jednak błyskawicznie i wykorzystując nieobecność Radziejowskiego, zadbał o sojuszników. Najbardziej wpływowym senatorom obiecał intratne starostwa, dzięki czemu zneutralizował oponentów i tydzień później instrygator (prokurator) koronny wniósł oskarżenia przeciwko Elżbiecie Radziejowskiej, Bogusławowi Słuszce i Hieronimowi Radziejowskiemu. Zarzucił im pogwałcenie spokoju publicznego w obecności króla oraz obrazę majestatu, czyli zakłócenie porządku w okresie poprzedzającym rozpoczęcie obrad Sejmu. Po kilku dniach zapadł wyrok, który wprawił wszystkich w osłupienie. Wojownicze rodzeństwo ukarano grzywną i osadzeniem w wieży na rok i sześć tygodni, natomiast podkanclerzego (zaocznie, reprezentowało go dwóch adwokatów z urzędu) skazano na karę śmierci (!), infamię (utratę praw obywatelskich) i konfiskatę dóbr. Taka była sprawiedliwość jego królewskiej mości, Jana Kazimierza.

Decyzja sądu wywołała oburzenie, tym bardziej że Elżbieta zachowała posiadany majątek, a oddzielny dekret królewski skasował wyrok na ludzi jej brata za wcześniejsze najazdy na posiadłości Radziejowskiego.

Nikt oczywiście nie wierzył, że podkanclerzy stanie na szafocie, ostatnim warcholącym magnatem straconym w majestacie prawa był Samuel Zborowski. Jan Kazimierz miał jednak prawo przypuszczać, że raz na zawsze pozbędzie się kłopotliwego dostojnika. Zemsta Radziejowskiego miała go jednak zadziwić, podkanclerzy opuścił bowiem kraj, aby znaleźć azyl na dworze w Sztokholmie. Tam udało mu się nakłonić miejscowe władze do najazdu na Rzeczpospolitą i niespełna cztery lata później Radziejowski pojawił się w kraju razem z wojskami Gustawa Adolfa...

Artykuł został opublikowany w 8/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.