Atomowa wojna PRL. Polacy zostali skazani na zagładę

Atomowa wojna PRL. Polacy zostali skazani na zagładę

Dodano: 

W takim razie nasuwa się kolejne pytanie: A co przygotowali decydenci partyjno-mundurowi dla ludności cywilnej, tej szarej masy bez przydziałów mobilizacyjnych? Od początku ta sprawa wyglądała tragicznie. Związek Sowiecki zamierzał rozpocząć podbój Zachodu z obszaru Polski, tu przegrupować swe milionowe armie z głębi własnego terytorium, zlokalizować wysunięte stanowiska dowodzenia szczebla strategiczno-operacyjnego oraz stworzyć bazy logistycznego zabezpieczenia ofensywy. Taki stan rzeczy gwarantował Moskwie zwiększenie bezpieczeństwa własnego terytorium, a Polskę wystawiał na zwielokrotnione niebezpieczeństwo ataków jądrowych ze strony wojsk NATO. Czy ktoś z rodzimych decydentów partyjnych tym się przejmował? Nikt, a już najmniej Sowieci. Jedynym, który dostrzegł problem, z czasem okazał się płk Ryszard Kukliński, który zwrócił uwagę Amerykanów, że nasz kraj i naród nie przetrzymają zmasowanych ataków jądrowych ze strony wojsk NATO, że obszar Polski stanie się jedną wielką pustynią nuklearną...

Polacy do zagłady

Interesujące wydają się spostrzeżenia szefa Obrony Cywilnej Kraju – sekretarza KOK – gen T. Tuczapskiego w sprawie zabezpieczenia schronowego dla mieszkańców stolicy: „W Warszawie mamy za to w niektórych dzielnicach świetnie nadające się do skrycia różne forty, stare podziemne magazyny, pamiętające jeszcze czasy carskie, a także różne stare składy z ogromnymi podpiwniczeniami. Poza tym w latach 50. w budownictwie mieszkaniowym w stolicy preferowano jeszcze przez jakiś czas budowanie większych i głębiej osadzonych pomieszczeń piwnicznych […]. Gorzej było w przypadku nowocześniejszych dzielnic Warszawy: Ursynowa, Bemowa, Gocławia. Stawiane tu wieżowce w ogóle nie nadają się do wspomnianych celów. Pomieszczenia piwniczne w przypadku tej zabudowy to gotowe grobowce, bez wejść i wyjść ewakuacyjnych. Tego typu budownictwo nie byłoby w stanie oprzeć się atakowi jądrowemu. Z tych względów dzielnice te zakładano metodą rozśrodkowania wyludnić […]. Tu na jeden kilometr kwadratowy przypadało 20 i więcej tysięcy mieszkańców. Przy rozśrodkowaniu zakładaliśmy przerzut mieszkańców stolicy w rejony podwarszawskie”.

Wypowiedź ta pochodzi z roku 1974, od tego czasu w stolicy przybyły kolejne dzielnice, chociażby wielotysięczny Tarchomin. Wzrosło zagęszczenie mieszkańców w Warszawie, a bloki z wielkiej płyty – początkowo planowane na 30 lat użytkowania – stoją nadal. Wielu specjalistów z OCK – z którymi rozmawiałem przy pisaniu wspomnianej książki – stwierdzało, iż w przypadku ataku nuklearnego na stolicę tego typu budowle będą się rozpadały niczym domki zbudowane z talii kart.

Czytaj też:
Błogosławiona bomba

Przyjmowano – w czasach PRL – iż bomba o mocy 1 Mt zrzucona na miasto wielkości Warszawy, gdyby padła, powiedzmy, w rejonie skrzyżowania ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, spowodowałaby porażenia w promieniu 30 km od epicentrum wybuchu. Z tego wynikało, że ludność tych dzielnic należałoby wcześniej ewakuować na odległość co najmniej 40–50 km. Przy wykorzystaniu transportu trwałoby to kilkadziesiąt godzin, a pieszo przynajmniej dwa–trzy dni. Oddajmy jeszcze na moment głos wspomnianemu gen. Tuczapskiemu: „Wyliczyłem kiedyś – wspominał – że gdybym poświęcił nawet cały budżet przeznaczony na Obronę Cywilną Kraju, to i tak przy pomocy tych środków nie byłbym w stanie zapewnić bezpieczeństwa mieszkańców Warszawy, Trójmiasta czy też Krakowa. A przecież to jeszcze nie Polska. Taka była tego znikoma ilość”.

Aż strach pomyśleć, ile teraz wynosi tego typu budżet na ochronę ludności cywilnej w przypadku konfliktu zbrojnego. W trakcie dokonanego przez KOK w 1985 r. przeglądu bazy zabezpieczenia ludności i dóbr materialnych państwa odnotowano, iż na terenie kraju istniało około 17 tys. budowli ochronnych mogących pomieścić 1,9 mln osób, co stanowiło 5,1 proc. ogółu potrzeb. Poza jakimkolwiek systemem zabezpieczenia pozostawało 28 mln obywateli, w tym 8,5 mln dzieci i młodzieży. Dla załóg pracowniczych niezbędnych do podtrzymywania jakiejkolwiek produkcji w kraju – w okresie wojny – ten wskaźnik wynosił 14 proc. zabezpieczenia. Z kolei w przypadku dóbr kultury i dziedzictwa narodowego z wytypowanych do ochrony 930 takich obiektów państwowych w kraju jedynie 117 powierzono do zabezpieczenia wyspecjalizowanym przedsiębiorstwom. W tym samym czasie amerykański program ochrony ludności przewidywał zabezpieczenie przed opadem promieniotwórczym dla wszystkich obywateli USA. Dania i Norwegia takie gwarancje dawała przeszło 50 proc. własnych obywateli. W Szwecji ten wskaźnik wynosił 66 proc., a w Szwajcarii – według danych z 1982 r. – przeszło 70 proc.

Jak się kształtują podobne wskaźniki w dzisiejszej Polsce, aż strach pytać. Zwłaszcza nie ma się do kogo zwrócić z tym pytaniem. Ligą Obrony Kraju – od 1993 r. – rządzi ten sam weteran mundurowy, kontynuator prehistorycznych dokonań obronnych z czasów PRL. Gdyby tak wszystkich „dziadków mundurowych” wygarnąć z miejsc istotnych dla bezpieczeństwa kraju, to wydaje mi się, że członkowie sławetnej Państwowej Komisji Wyborczej (PKW) prezentowaliby się przy nich niczym młodzieńcy.

Tych problemów nie da się rozwiązać ot, tak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do tego są potrzebne stosowne nakłady finansowe kontynuowane całymi latami. Dla przykładu: na etapie planów budowy metra w stolicy pierwotny koszt budowy – według danych z 1974 r. – opiewał na kwotę 12 mld zł. Kiedy skalkulowano, że gdyby chcieć zaadaptować wszystkie tunele szlakowe i międzystacyjne na potrzeby ochrony ludności, to koszt tego przedsięwzięcia musiałby wzrosnąć o 6 mld 759 mln zł, co spowodowałoby wzrost kosztów inwestycji o przeszło 55 proc. Co więc uczyniono? Zrezygnowano z tego pomysłu. Jak to się ma do dzisiejszej II nitki metra, z pewnością wie dotychczasowa prezydent Warszawy, warto o to spytać.

Mając świadomość stanu beznadziei, w połowie lat 80. wspomniany gen. Tuczapski zaproponował zebranym decydentom na obradach KOK, by już wówczas wytypować kilkadziesiąt kobiet oraz kilkunastu mężczyzn i skryć ich głęboko gdzieś pod ziemią, by po kataklizmie jądrowym w obszarze Polski, po jakimś czasie mogli wypełznąć na powierzchnię ziemi i spróbować odtworzyć polską populację ludnościową. Możliwe, że współcześni włodarze naszej ojczyzny mają inne pomysły, warto byłoby je poznać.

Artykuł został opublikowany w 8/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.