PIOTR WŁOCZYK: Ilu było w Warszawie „dorszy”?
MICHAŁ WÓJCIK: Ciężko to dokładnie oszacować, ale w sumie było ich pewnie kilkuset. Taki „dorsz” był bardzo cenny. Zazwyczaj to byli piloci albo członkowie załogi lotniczej. W trakcie wojny chyba łatwiej zbudować samolot, niż wyszkolić dobrego pilota. A jeszcze taki pilot, który uciekał z obozu i rwał się do dalszej walki, był już absolutnie bezcenny.
Skąd wzięły się „dorsze”?
Raz, że wedle stereotypowego przekonania Anglicy uwielbiają ryby, wszak to wyspiarze, a dwa – ryba szybko się psuje.
W tym przypadku psucie oznaczało oczywiście zagrożenie – nie tylko dla nich samych, lecz także dla wszystkich dookoła.
Tak, to „psucie się” było wielkim problemem dla polskiego podziemia. Prześledźmy ich drogę. Uciekając z różnych obozów jenieckich, na początku trafiali oni do jakiejś wiejskiej chałupy. Chłop nie miał pojęcia, co robić, bo przecież nie mógł się z nimi dogadać. Wzywał więc sąsiada albo księdza, a ten już mógł mieć kontakty z lokalnym podziemiem. I na zasadzie takiego łańcuszka ludzi dobrej woli „dorsz” trafiał do większego miasta, gdzie ukryć się jest najłatwiej. Jeszcze tylko dodajmy, że „dorsz” wcale nie musiał być Anglikiem. To byli po prostu obywatele Commonwealthu, choćby Kanadyjczycy czy Australijczycy. Ludzie, którzy o specyfice Polski nie mieli zielonego pojęcia.
Kto ich przejmował w dużych miastach?
Podziemie miało do tego specjalny „departament”. Kobiety, które przejmowały nad nimi opiekę, w podziemnym slangu nosiły miano „ciotek”. Wiele z nich znało angielski, ale konieczna była też asertywna postawa. Uciekinierzy bywali niesforni.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.