PIOTR WŁOCZYK: Zacznijmy od rzek II RP. Kilkanaście lat temu, podczas wyjazdu na Ukrainę, usłyszał pan historię, która ciekawie pokazuje specyfikę turystyki na przedwojennych polskich kresach. Co się wtedy stało u ujścia Zbrucza do Dniestru?
DR HAB. ROBERT GAWKOWSKI: Gdy odwiedziłem Okopy św. Trójcy, pewna polska staruszka, od urodzenia mieszkająca nad Dniestrem, opowiedziała mi, że rok przed wojną widziała, jak grupę polskich kajakarzy nurt rzeki pognał w kierunku ZSRS. Sowieccy pogranicznicy zaczęli strzelać w ich kierunku... Polacy musieli czym prędzej uciekać na rumuńską stronę, która była granicą przyjaźni. Jak powiedziała moja rozmówczyni, ten incydent odbił się szerokim echem w okolicy, choć niestety nie znalazłem żadnego potwierdzenia w źródle pisanym.
Musimy pamiętać, że to było bardzo specyficzne miejsce. Jak podkreślano w przewodnikach: „Każdy kajakowiec udający się na Dniestr winien posiadać dowód osobisty i wystarać się o przepustkę właściwego starosty, uprawniającą do swobodnego poruszania się w pasie nadgranicznym od Horodnicy do Okopów św. Trójcy”.
W swojej książce „Wypoczynek w II Rzeczpospolitej” pisze pan, że widać tam było pewną „symetryczność” ówczesnej Polski.
Tak, ponieważ na północy mieliśmy Hel, a na dalekim południowym wschodzie właśnie Okopy św. Trójcy – „półwysep” z trzech strony otoczony rzekami. Dniestr na tym odcinku jest bardzo szeroki, zresztą Zbrucz też nabiera tu szerokości. Te dwie rzeki meandrują w tamtej okolicy, tworząc swego rodzaju „półwysep”. Przed wojną w tym miejscu był styk trzech granic: polskiej, rumuńskiej i sowieckiej. Kilkadziesiąt kilometrów w górę nurtu Dniestru leżą słynne Zaleszczyki, czyli „biegun ciepła II RP”. Tę rzekę bardzo upodobali sobie polscy kajakarze. Nawiasem mówiąc, kajak był wtedy pewnym novum, ponieważ do Polski trafił dopiero w latach 20.
Jakie miejsce na mapach turystycznych zajmował Rozwadów?
Ta miejscowość leży ok. 35 km na południowy zachód od Lwowa. Płynie tam maleńki, zaledwie 20-metrowy Dniestr. Na miejscu można było wypożyczyć kajaki i spłynąć stamtąd do Zaleszczyk trasą liczącą 260 km. Towarzystwo Miłośników Dniestru zadbało o to, by na odcinku do Zaleszczyk stanęło 11 stanic wodnych. Kajakarze płynący z Rozwadowa mogli się w nich zatrzymać. To były zazwyczaj siermiężne drewniane domki, ale najważniejsze, że ludzie mieli na noc dach nad głową. Na parterze każdej stanicy obowiązkowo znajdował się warsztacik szkutniczy. W niektórych stanicach nie było żadnych dozorców, ale regulamin wyraźnie mówił, że trzeba zachować porządek. I tak w ciągu kilkunastu dni można było dopłynąć do Zaleszczyk, zatrzymując się na noc w stanicach.
A co czytali spływający Dniestrem Polacy? Obowiązkową lekturą była książka młodego podróżnika o nazwisku Arkady Fiedler. Dopiero dekadę później Fiedler napisze o Ukajali. Jego pierwsza książka to „Przez wiry i porohy Dniestru” z 1926 r. i każdy kajakarz powinien ją znać.
Tuż przed Zaleszczykami leżała Horodenka. Trzeba było się tam zameldować na posterunku Policji Państwowej, by dostać pieczątkę – od tego miejsca płynęło się przecież w strefie przygranicznej. Rumunia, jak już wspomnieliśmy, była życzliwym nam krajem, ale porządek musiał być. W razie czego turysta mógł legalnie zawinąć na plażę po rumuńskiej stronie Dniestru, byleby tylko nie oddalał się od rzeki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.