Wiktor Suworow
Wobec Sołżenicyna mam dług wdzięczności. Posłałem mu przed wydrukowaniem mojego „Lodołamacza”. Szybko odpisał, udzielając mi cennych rad. „Przede wszystkim – napisał – książka jest nieco zbyt emocjonalnie napisana. Wiem, że to trudne w tak młodym wieku, ale musisz pisać w sposób bardziej chłodny, opanowany”. Wziąłem sobie tę radę do serca i do dziś staram się do niej stosować. Na koniec Sołżenicyn dodał zaś, że gdy przeczytał moją książkę, wszystko nagle stało się dla niego oczywiste. Zrozumiał, dlaczego Armia Czerwona latem 1941 r. poniosła tak straszliwą porażkę.
Mimo że cenię sobie ten miły list, Sołżenicyn jest dla mnie bardzo kontrowersyjną postacią. Zacznę nietypowo – od jego wad.
Z wielką przykrością przyjąłem nacjonalistyczny zwrot, którego dokonał pod koniec życia. Wrażliwy pisarz stał się nagle wielkim rosyjskim szowinistą. A co jeszcze gorsze, sfraternizował się z Putinem i innymi byłymi oficerami KGB. Naprawdę uwierzył, że byli komunistyczni aparatczycy w 1991 r. nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zamienili się w rosyjskich patriotów.
Moja żona się śmieje, gdy ktoś nazwie mnie pisarzem. „On nie jest pisarzem – mówi. – On po prostu pisze książki. Gogol, Tołstoj, Turgieniew, Dostojewski – to byli pisarze!”. Ja również nie traktuję siebie śmiertelnie poważnie. Nie uważam się za gwiazdę, bardzo chętnie rozmawiam z czytelnikami, nikomu nie odmawiam autografu.
Stare rosyjskie przysłowie mówi, że każdy musi przejść trzy próby: powietrza, wody i fanfar. Ta trzecia jest najtrudniejsza. Wielu naprawdę dzielnych ludzi nie potrafi jej sprostać. Mogą być dzielnymi żołnierzami, trzymać się twardo w więzieniu, radzić sobie z największymi wyzwaniami. Jednak gdy stają się sławni, natychmiast zaczyna się z nimi dziać coś bardzo dziwnego. Mówiąc wprost – głupieją.
Powrót Aleksandra Sołżenicyna do kraju w 1994 r. miał przebieg groteskowy. Otóż przyleciał on do Władywostoku, a potem specjalnym prywatnym pociągiem – z żoną i ze swoją świtą – jechał powoli przez całą Syberię w stronę Moskwy. Zatrzymywał się na wszystkich stacjach, gdzie na peronach miały go witać miejscowe władze i olbrzymie rzesze rodaków oraz dziennikarzy.
Tak przynajmniej było w teorii. Skończyło się to wielkim rozczarowaniem. Zamiast wrócić jako triumfator Sołżenicyn musiał przełknąć gorzką pigułkę. Naraził się na śmieszność. We Władywostoku rzeczywiście witało go z tysiąc osób, ale na każdej kolejnej stacji tłum ten był coraz mniejszy. Kilkaset osób, kilkadziesiąt, kilka. Aż wreszcie na peronach pod Moskwą nie witał go już nikt.
Wcześniej, w 1990 r., gdy pieriestrojka dobiegała końca i walił się Związek Sowiecki, Sołżenicyn wydał broszurę „Jak odbudować Rosję?”. Wydrukowano jej… 35 mln egzemplarzy. Była rozdawana w całej Rosji. Pisarz zawarł w niej ekscentryczną receptę na każdy problem, z jakim borykał się wówczas kraj. A problemów tych, jak wiadomo, było mnóstwo. Przypominało to nawiedzone kazanie jakiegoś ajatollaha, który jest przekonany, że jest wszechwiedzący i wystarczy, żeby go posłuchano, a zapanuje raj na ziemi. Mówiąc wprost, nie była to zbyt mądra książka.
Gdy Putin został prezydentem, Sołżenicyn zaprosił go do siebie na herbatę. I zupełnie na poważnie pouczał go, jak należy rządzić Rosją. Putin się uśmiechał, potakiwał, zrobił sobie z Sołżenicynem kilka zdjęć i wyszedł. Wielki pisarz dał mu się wykorzystać propagandowo, a on oczywiście dalej robił swoje.
Poprzednik Putina, Borys Jelcyn, podarował zaś autorowi „Archipelagu GUŁag” piękną daczę pod Moskwą. Niegdyś należała ona do… marszałka Tuchaczewskiego, zamordowanego podczas wielkiej czystki. Dacza została wówczas skonfiskowana. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak Sołżenicyn mógł przyjąć taki prezent! Zaproszono go również, by przemówił w Dumie. Zrobiła to… partia komunistyczna. Sołżenicyn to zaproszenie również przyjął i przemawiał w pustej do połowy sali.
Była to czarna komedia. Człowiek, który otworzył oczy Zachodu na koszmar bolszewizmu, teraz przyjmował wyrazy uznania od komunistów.
Na wstępie powiedziałem jednak, że Sołżenicyn to postać wielowymiarowa. Mimo wszystkich swoich słabości był to bowiem wielki rosyjski pisarz, przed którego talentem chylę czoło. Pierwszą książką Sołżenicyna, jaką przeczytałem, był „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Książka ta, napisana zwykłym, potocznym językiem, wstrząsająco ukazuje dramat zwykłych szarych ludzi zamkniętych w piekle GUŁagu. Nawet gdy się ją czyta po raz 10., ściska za serce.
Książka napisana jest z niebywałym wyczuciem przez człowieka, który sam tego wszystkiego doświadczył. Jako oficer liniowy Armii Czerwonej Sołżenicyn został w 1945 r. aresztowany w Elblągu przez NKWD. Oskarżono go o agitację antysowiecką, przechwycono bowiem jego list do przyjaciela, w którym skrytykował Stalina. Został skazany na osiem lat łagru. Poznał tam realia sowieckich obozów i mentalność więzionych w nich ludzi. Ich problemy, troski, drobne radości.
Gdy książę Lew Tołstoj – z całym szacunkiem dla tego wielkiego rosyjskiego pisarza – opisywał rosyjskich chłopów, od razu można było wyczuć, że pisze o sprawie, o której nie ma bladego pojęcia. Gdy pisał o nich Sołżenicyn, od razu można było wyczuć, że to obraz prawdziwy. W „Jednym dniu Iwana Denisowicza” nie ma jakichś straszliwych masakr, wielkich tragedii. To po prostu opis jednego dnia szarego łagrowego życia.
To jednak wystarczy, żeby zrozumieć wszystko. Jak bowiem mawiał sam Sołżenicyn, aby poznać smak oceanu, nie trzeba wypić kubła słonej wody. Wystarczy łyżeczka.
„Jeden dzień Iwana Denisowicza” jest książką kontrowersyjną ze względu na okoliczności jej powstania i publikacji. Po raz pierwszy ta minipowieść ukazała się w sowieckim miesięczniku literackim „Nowyj Mir” w 1962 r. Wpisywała się w ówczesną – prowadzoną przez Nikitę Chruszczowa – kampanię antystalinowską, której celem było zrzucenie odpowiedzialności za całe zło komunizmu na nieżyjącego dyktatora. System był rzekomo dobry, tylko Stalin go wypaczył.
Stąd wzięły się oskarżenia, że Sołżenicyn napisał „Jeden dzień” na zlecenie Chruszczowa. Nie wydaje mi się to jednak prawdą. Myślę, że był to zbieg okoliczności. Sołżenicyn napisał swój wielki utwór, a Chruszczow po prostu wykorzystał go do swoich celów. Należy również pamiętać, że kolejne książki Sołżenicyna – na czele ze słynnym „Archipelagiem GUŁag” – nie były już antystalinowskie, lecz antykomunistyczne. Pisał w nich także o zbrodniach, do których dochodziło w Związku Sowieckim przed Stalinem i po nim.
Na koniec historia z mojego życia. W Genewie, w której pracowałem jako sowiecki dyplomata, znajdowała się rosyjska księgarnia. Można w niej było dostać antykomunistyczne książki, włącznie z „Archipelagiem GUŁag”. Bardzo chciałem go mieć, ale obawiałem się, że księgarnia jest pod nadzorem KGB. W końcu jednak zdecydowałem się zaryzykować i kupiłem ów tytuł. Zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i postanowiłem, że muszę go zawieźć ojcu do Związku Sowieckiego.
Wkrótce jechałem do kraju pociągiem z „Archipelagiem GUŁag” w walizce. Miałem co prawda paszport dyplomatyczny, ale w sowieckim systemie nigdy nic nie było wiadomo. Nic nie było pewne. Jacyś nadgorliwi pogranicznicy mogli mnie poddać rewizji. W Brześciu Litewskim, gdzie czeka się kilka godzin na zmianę wózków jezdnych na szerokotorowe, przeżywałem katusze. Szczególnie że na stacji przeprowadzono kilka kontroli. Byłem przerażony. Siedząca koło mnie żona nie wiedziała, co mamy w walizce, i patrzyła na mnie co najmniej dziwnie.
Na szczęście się udało. Cóż za ulga! Przyjechałem do domu i tata dostał książkę. Gdy kilka lat później zdecydowałem się porzucić służbę dla Związku Sowieckiego i przejść na stronę wolnego świata, bezpieka natychmiast wtargnęła do domu rodziców i zrobiła tam przeszukanie. Tata szczęśliwie książkę trzymał na działce. Tam bezpieczniacy nie zajrzeli. Nie oznacza to jednak, że „Archipelag” przetrwał. Gdy funkcjonariusze KGB sobie poszli, tata pojechał na działkę i – na wszelki wypadek – ją spalił.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.