Średniowieczni żacy z nożami
  • Łukasz CzarneckiAutor:Łukasz Czarnecki

Średniowieczni żacy z nożami

Dodano: 
Studenci przedstawieni na płaskorzeźbie Pierpaolo dalle Masegne, Miejskie Muzeum Średniowieczne w Bolonii
Studenci przedstawieni na płaskorzeźbie Pierpaolo dalle Masegne, Miejskie Muzeum Średniowieczne w Bolonii Źródło: Wikimedia Commons / GennaroBologna / CC BY-SA 4.0
– Zakaz noszenia w mieście broni był standardem; studenci obchodzili go na różne, mniej lub bardziej kreatywne sposoby. Anegdota o „nożach do ostrzenia piór” jest piękna i… bardzo studencka – mówi historyk, Karol Ossowski.

ŁUKASZ CZARNECKI: Jak doszło do tego, że w średniowiecznych miastach pojawił się zupełnie nowy rodzaj terminatora, czyli… student?

KAROL OSSOWSKI: Zaczęło się od renesansu… ale tego XII-wiecznego. Do Europy wracają Euklides i Arystoteles (często w arabskich przekładach), a równolegle na Zachodzie rozkwitają szkoły katedralne i klasztorne. Gdy na horyzoncie pojawiają się miasta – z ich głodem urzędników, prawników i lekarzy – powstaje coś nowego: korporacja uczonych i uczących się. W dokumentach nazwie się to „studium generale”, w języku potocznym: miejsce, gdzie zjeżdżają się młodzi z całej Europy, żeby „pójść w światło wiedzy”.

Fundament organizacyjny? Zaskakująco „cechowy”. Profesor to magister-majster, student to terminator, a bakałarz to odpowiednik czeladnika. Droga jest jasna: lectio (czytanie autorytetów i glosy), disputatio (spór publiczny), repetitiones (powtórka na koniec), aż wreszcie inceptio – pierwszy uroczysty wykład już jako mistrz. A całość spina europejski paszport wykształcenia: „ius ubique docendi” – tytuł nadany w jednym studium miał być uznawany „wszędzie”.

I tak rozrzucone szkoły zaczynają tworzyć sieć: Bolonia z prawem, Paryż z teologią i filozofią, Salerno z medycyną – a w ich cieniu wędrowni nauczyciele, którzy wcale nie zawsze wywodzili się z klasztorów. Abelard pisał bez cienia romantyzmu: „Zamiast z pracy rąk żyłem z pracy słowa”. Właśnie z tej „pracy słowa” wyrosły wszechnice.

Z biegiem czasu wykształciły się trzy osobne modele organizacji uniwersytetów – boloński, neapolitański i paryski. Czym się charakteryzowały i który z nich stanowi podstawę funkcjonowania współczesnych szkół wyższych?

Bolonia to uniwersytet „od dołu”: studenci łączą się w potężną korporację, płacą profesorom, a nawet ustalają wakacje. Ich rektor (też student) ma władzę realną: pilnuje honorariów i planów zajęć, może zwijać niewydolne kursy, a do miasta chodzi uzbrojony w towarzystwie pedlów.

Paryż jest bardziej „od góry”: rządzą mistrzowie i dziekani, a rektora wybierają reprezentanci nacji – ziomkostw (Anglicy, Gallowie, Teutoni itd.). Nacje dbają o swoich, ale też się podszczypują; średniowieczny kronikarz notuje złośliwości: „Anglików zwano pijakami, Francuzów pyszałkami, Niemców wściekłymi…” – i nietrudno zgadnąć, że słowne potyczki czasem przechodziły w ręczne.

Neapol to projekt państwowy Fryderyka II: akademia dla urzędników, surowa dyscyplina, mało swobody. Ten model nie zrobił kariery, choć idea „uczelni publicznej” wyprzedzała epokę.

Dzisiejsze uniwersytety najwięcej dziedziczą po Paryżu: czterowydziałowa struktura, decydująca rola profesury, w tle patronat Kościoła. Ale echo Bolonii wciąż słychać w samorządności i wrażliwości na „głos studentów”, a Neapol wraca, gdy mówimy o finansowaniu publicznym.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.