Abstrahując już od oporów moralnych, oficerowie ci doskonale znali rosyjskie tajne służby i wiedzieli, jak to się skończy. Gdyby nawet zgodzili się zamordować Bieriezowskiego, szybko zabito by również ich samych. Po wykonaniu tego zadania nikomu nie byliby już bowiem potrzebni, mało tego – jako niewygodni świadkowie stanowiliby zagrożenie. Wyeliminowanie ich zatarłoby zaś wszelkie ślady prowadzące do rozkazodawców na szczytach rosyjskiej władzy.
Cóż więc zrobili ci oficerowie? W listopadzie 1998 r. zwołali konferencję prasową. Jeden z nich siedział z maską na twarzy, inny miał czarne okulary, inny się nie odzywał. Sasza, jak zwykle, poszedł zaś na całość. „Panie i panowie – powiedział zgromadzonym dziennikarzom. – Otrzymaliśmy zadanie zgładzenia Borisa Bieriezowskiego”. Wywołało to gigantyczny skandal, działo się to bowiem w czasach nieco innych niż obecne. Litwinienko i jego koledzy uznali, że w ten sposób zapewnili sobie bezpieczeństwo, że Putin nie ośmieli się ich tknąć.
Stało się inaczej. Wkrótce zaczęły się szykany. Nagle wyciągnięto z więzienia jakiegoś alkoholika, który pod przysięgą zeznał, że kilka lat wcześniej Litwinienko go bił i torturował. Sasza został natychmiast aresztowany. Było to kuriozum. Wielu oficerów FSB rzeczywiście na co dzień biło podejrzanych podczas przesłuchań, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakakolwiek skarga ofiar skończyła się aresztowaniem czy choćby wszczęciem śledztwa. Litwinienko po pewnym czasie został zwolniony, ale szybko ponownie go aresztowano. W końcu miał już tego dość i wyjechał do Wielkiej Brytanii.
Czytaj też:
Kadyrow. Władca, który ujarzmił Putina
Tutaj się poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy. Od d’Artagnana różniło go właściwie tylko to, że francuski muszkieter nie stronił od wina, a Litwinienko był abstynentem. W Rosji zawsze pije się w trzech. Wzięło się to stąd, że w czasach sowieckich pół litra kosztowało 2 ruble 87 kopiejek. Trzeba więc było trzech mężczyzn, z których każdy miał po rublu, aby kupić wódkę i niewielką zakąskę. Kiedy spotykaliśmy się w trójkę – ja, Sasza i Władimir Bukowski – musieliśmy jednak pić we dwóch. Litwinienko zawsze odmawiał.
Sasza, gdy został otruty, zadzwonił do mnie ze szpitala. Byłem jedną z pierwszych osób, która dowiedziała się o tym, co go spotkało. Na początku nie wziąłem jednak tego na poważnie. Myślałem, że Litwinienko żartuje, że to nie może być zamach. Zadzwoniłem do jego żony i zapytałem, czy mogę go odwiedzić. Powiedziała, że na razie Sasza czuje się fatalnie, że muszę poczekać kilka dni. Rozmawiałem z nim jednak codziennie przez telefon i wiedziałem, że jego stan pogarsza się z godziny na godzinę.
Bardzo przeżyłem jego śmierć. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że Władimir Putin wcale nie jest głową państwa, ale hersztem przestępczej organizacji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.