Valivade. Zapomniany indyjski azyl polskich sierot

Valivade. Zapomniany indyjski azyl polskich sierot

Dodano: 

W obozie mieliśmy pięć szkół podstawowych, dwa gimnazja i licea: ogólnokształcące i ekonomiczne. Mieliśmy polskich nauczycieli, lekarzy, w tym sporo Izraelitów. Funkcjonowały szkoły, można było robić kursy zawodowe, np. introligatorstwa, maszynopisania, krawieckie, a nawet kosmetyczne. Były: poczta, świetlica, można było uprawiać sport, zostać harcerzem. A jeśli harcerstwo, to oczywiście i oddelegowany przez dowództwo wojskowe legendarny Zdzisław Peszkowski, który je zorganizował. Harcerstwo zespoliło młodzież, tak że do tej pory trwają przyjaźnie. Dowodem są organizowane co dwa lata zjazdy. My, dzieciaki, oglądaliśmy świat z parteru. Dla nas fajne były: zabawa, rzeka, naśladowanie Tarzana, a nawet walka z małpami i kobrą. To była sama radość i same przyjemności połączone z emocjami!

Okolice Valivade, czasy współczesne

Do jakiej drużyny harcerskiej pan należał?

Najpierw do drużyny imienia Zawiszy Czarnego. Potem matka zadecydowała, aby nas przenieść, bo powstała drużyna ministrantów im. Stanisława Kostki. Peszkowski organizował zaskakujące zbiórki. Dwóch kolegów oblatywało obóz i wzywało członków drużyny. Stawialiśmy się w pełnym rynsztunku, każdy z plecakiem. Często były to ćwiczenia nocne, ognisko, podchody; np. jedni bronili przejścia przez drogę, drudzy starali się pokonać zaporę i przejść przez,,zieloną granicę”. Były wycieczki, zdobywanie sprawności, obchody naszych narodowych rocznic. Bardzo przeżywaliśmy Powstanie Warszawskie. Na terenie obozu powstał symboliczny duży grób, ułożony z kamieni z narodową chorągwią. Przy tym grobie odbywały się wieczorne apele. I żyliśmy tym. Wiadomości płynęły z radia angielskiego, na bieżąco mieliśmy informacje.

W świetlicach graliśmy wieczorami w warcaby, ping-ponga, szachy. Poza nimi i harcerstwem grywaliśmy w palanta, dwa ognie, berka, no i kąpaliśmy się w rzece. Poza Valivade zakładaliśmy obozy harcerskie w dżungli. Momentami było trochę strachu. Już jako dorosły zapytałem starszych kolegów:,,Jak mogliście nas puszczać na takie zdobywanie sprawności?”.,,Wyście byli młodzi, my też byliśmy młodzi” – zabrzmiała odpowiedź. Nie dopuszczaliśmy myśli, że to niebezpieczne.

Czy miał pan jakąś groźną przygodę?

Takiej przygody nie przeżyłem, ale trochę strachu się najadłem. Była sprawność zwana,,trzy pióra”. Wychodziło się we dwóch na całą dobę, miało się do dyspozycji tylko jedną zapałkę, kawałek draski do jej zapalenia i manierkę z wodą. Warunki były takie: ani słowa, pełne milczenie i nikt z obcych ludzi nie mógł mnie zobaczyć. Obozy były w dżungli, więc szliśmy w tę dżunglę. Najlepiej było przespać ten czas, ale gdy się harcerz kładł, nie myślał, że dżungla ma różnych lokatorów. Trzy razy zdobywałem tę sprawność, aż w końcu mi się udało. Nie myśleliśmy o tym, co nas może spotkać, a tam przecież były węże, skorpiony, małpy i inne zwierzęta. Sporo adrenaliny dostarczały w obozach harcerskich nocne dyżury. Chodziło się samemu, obóz był dość rozległy i każdy szelest budził obawy, a tu dookoła taka ciemna noc.

Czytaj też:
Polska zdradzona. Churchill nie miał wobec Polaków żadnych skrupułów

Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się może stać. Kiedyś szedłem z matką i pojawiła się kobra. Mama nie zareagowała, kobra popełzła w jakieś trawsko, a ja za nią! Pobiegłem prawie na bosaka, bo tam nosiło się takie pantofle na jednym rzemyku. Utłukłem ją tam, ale tak sobie myślę, że gdyby to ona trafiła mnie, to byłby koniec. Masa Hindusów tam umierała. Nasze bloki z maty nie miały sufitów. Często rano widzieliśmy pod dachem dość sporego węża. Przywykliśmy do tego i oswoiliśmy się z takim towarzystwem. Od czasu do czasu wpadało stado małp do obozu i latały po dachach. My jako dzielna młodzież próbowaliśmy je przepędzić kamieniami. No, ale one też miały swój rozum. Małpa potrafiła złapać kamień i go celnie odrzucić.

Skoro pyta pan o niebezpieczne przygody, opowiem o takiej, która faktycznie mogła się skończyć bardzo niedobrze. Na jednym z obozów zastęp ośmiu albo 10 chłopców ruszył w drogę. Poszliśmy w dżunglę dość daleko i trafiliśmy do przeuroczego miejsca. Kocioł wysokości około 30 metrów. Skały dookoła i przepiękny wodospad. Na ścianach wisiały dziesiątki gniazd dzikich pszczół. Mnie i paru kolegom przyszło do głowy, by strącić jedno z nich. Zaczęliśmy rzucać kamieniami. Co się zaczęło dziać, tego słowo ludzkie nie jest w stanie ująć. Nagle pojawiła się chmara rozjuszonych pszczół dookoła, aż było czarno. Rozsądny zastępowy rozkazał: „Brać koce, nakryć się nimi, leżymy i nie ruszamy się”. Upłynął dłuższy czas, zanim te pszczoły się uspokoiły i mogliśmy ujść z życiem. Inaczej zagryzłyby nas żywcem.

W Valivade funkcjonowało także polskie kino. Jakie filmy cieszyły się największą popularnością?

To zależało od płci i wieku. Mieszkańcy obozu to kobiety i dzieci. Kobiety wybierały filmy miłosne. Co dwa dni wyświetlano inny. Wszystkie filmy pochodziły z wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Chłopców fascynowały filmy przygodowe: westerny, Tarzan,,,Księga Dżungli”. W pierwszym dniu wyświetlania filmu chłopcy wysyłali kolegę, żeby zobaczył, co to jest i czy warto na to iść. I gdy przychodziła wiadomość:,,Nie warto iść, bo się całują”, wtedy nie szliśmy, ale gdy się bili i strzelali, szliśmy hurmem. Tarzana tam obejrzałem chyba z 15 emisji. Miałem wtedy lat 10, 12, dla mnie i kolegów to był żywioł. Potem każdy z nas chciał być Tarzanem i go naśladował. Wspaniała była zabawa w berka wzorem Tarzana. Ganialiśmy się po gałęziach kępy drzew. Wiedziałem, z której gałęzi do której gałęzi mogę doskoczyć. Każdy wiedział, na co go stać.

Jak zareagowali Polacy na odzyskanie niepodległości przez Indie?

Cieszyliśmy się razem z Hindusami. Było to huczne święto ogólnoindyjskie: chorągwie, konfetti, ognie sztuczne. Olbrzymia radość, w której myśmy uczestniczyli. Jednak jeszcze przed naszym wyjazdem, w roku 1948, Gandhi został zamordowany. Przeżywaliśmy również smutek. I tutaj było dużo zamieszek, tak że zrobiło się niebezpiecznie. Hindusi w ogóle nie byli przyjaźnie nastawieni do Anglików, a Anglik był dla nich okupantem o białej skórze. Nas całe miejscowe otoczenie traktowało bardzo przyjaźnie, byliśmy do siebie nastawieni bardzo przyjaźnie. Nie wiadomo jednak, co się mogło zdarzyć później.

Polski cmentarz w Indiach w byłym obozie dla Polaków

Jak wyglądał pański powrót do Polski?

Dokładnie 22 lutego1948 r. wyruszył ostatni transport. Matki za bardzo nie wiedziały, co począć. Matka z ciotką i my, pięcioro rozbrykanych maluchów. Nie mieliśmy gdzie wrócić. Dom zawsze wynajmowano. Stanisławów pozostał w rękach Rosjan. Dziadek już nie żył, a babcia mieszkała w Katowicach, też w wynajętym mieszkaniu. Była jednak rodzina ojca, krakowska rodzina. Stryj to piłsudczyk, legionista, w randze majora, całe życie był w armii i współpracował z Piłsudskim w sztabie głównym. Drugi stryj pracował na lotnisku cywilnym. Zdążył uciec po wybuchu wojny przez Rumunię i Francję. Trafił do Londynu i tam spędził całą wojnę w polskim dywizjonie. I on, i stryj major (który wojnę spędził w oflagu) wrócili do Polski. Tutaj potraktowano ich jak szpiegów. Ten stryj major został pomocnikiem magazyniera w zakładach zbożowych, a drugi gdzieś tam pracował jako kierowca ciężarówki. Mama nie wiedziała, co zrobić. Z Valivade mogliśmy jechać do Afryki, do Australii, także do Kanady, ale matki niepokoiły się, jak sobie poradzą. Bez zawodu i znajomości języka z pięciorgiem dzieci. Postanowiły wrócić do Krakowa – rodzina będzie w komplecie. I tak znaleźliśmy się w Krakowie.

Nigdy pan nie żałował, że pańska mama zdecydowała się wrócić do Polski?

Koledzy porozjeżdżali się po świecie. Niektórzy pokończyli uczelnie typu Oksford. Nam mama i ciocia nie mogłyby stworzyć tej szansy. Wcześniej nigdy nie pracowały, chociaż miały wykształcenie pedagogiczne. Tutaj w Polsce nas też traktowano jak szpiegów. Gdy jako 15-latek chodziłem do szkoły, dyrektor (taki przywieziony w worku, nie wiem, czy miał cztery klasy szkoły podstawowej, ale był dyrektorem technikum) bez przerwy mnie zapytywał, czy ja już widzę tego Andersa na białym koniu. Nie potrafiłem się tutaj dogadać z nikim.

Czy był pan jeszcze kiedyś w Indiach?

Tylko raz – dwa lata temu. Z naszego osiedla pozostały szczątki, zaniedbane resztki bloków wśród ładnych budynków, ale i slumsów. Jakoś tworzą sympatyczną wspólnotę. Spotkaliśmy wielu Hindusów, którzy wiedzieli sporo o nas. Ich dziadkowie, ojcowie pracowali i żyli obok nas. Nasza miejscowość jest teraz częścią mocno rozbudowanego miasta Kolhapur, ale nadal na tablicy na stacji kolejowej widnieje nazwa Valivade.

Artykuł został opublikowany w 9/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.