Polak próbował uciec do Afganistanu. Oto, co go spotkało

Polak próbował uciec do Afganistanu. Oto, co go spotkało

Dodano: 

- Tak, w międzyczasie Wiesia uznała, że sprawę pobicia trzeba nagłośnić, bo jeśli tego nie zrobimy, to następnym razem mnie zabiją. Zależało nam na tym, by wiadomość poszła przez Radio Wolna Europa, jednak bez zgody Wałęsy, nikt takiej informacji tam nie puści. Pojechaliśmy do niego. Na spotkaniu wyjaśniliśmy wszelkie okoliczności i poprosiliśmy o pomoc i nagłośnienie. Na co Lechu stwierdził, że jak najbardziej trzeba pomóc, więc zorganizuje dla mnie jakieś paczki. Wieśka strasznie się zdenerwowała, ona wiedziała, że Wałęsa potraktował mnie jak zwykłego żebraka i nie nagłośni tej sprawy. Trzasnęła drzwiami i wyszła. Po spotkaniu wyjaśniła mi, że nie możemy liczyć na Wałęsę, bo to mały człowiek. On wzywał, by nie strajkować ws. podwyżek cen, a my strajkowaliśmy. Zatem nadwyrężyliśmy jego autorytet - zrobiłem wraz z grupą ludzi coś wbrew jego woli. A przecież wszyscy mieli się go słuchać. I faktycznie miała racje, ze strony Wałęsy nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc.

Co się działo po tym, jak wrócił pan do zdrowia?

- Dostałem pracę w spółdzielni usług wysokościowych. Poza tym działałem na obrzeżach Solidarności Walczącej, zajmowałem się głównie kolportażem i działalnością ogólnie opozycyjną. Zebrałem ośmioosobową grupę kolegów z którymi przeprowadziłem wiele działań w całym Trójmieście o których było potem głośno.Po trzech, czterech miesiącach przy jednej z akcji malowania miasta przed wyborami, dwóch moich kolegów wpadło. Jeden z nich niestety zaczął „sypać”. Dostałem informację, że już mnie szukają, następnego dnia zadzwoniłem do pracy i usłyszałem, bym nie przychodził, bo UB-cja była już po mnie. To był moment, w którym zacząłem być poszukiwany i musiałem zejść do podziemia. Wówczas Andrzej Kołodziej stwierdził, że w takim razie mogę całkowicie zająć się działaniami w głębokiej konspiracji już w ramach Solidarności Walczącej. W tym momencie zacząłem organizować drukarnie i sam drukowałem. Poza tym utrzymywałem kontakt z Wrocławiem, woziłem wydawnictwa bezdebitowe. Osobiście brałem udział w przerzuceniu offsetu do Trójmiasta. Jednym słowem robiłem wszystko co w podziemiu było do roboty. Jednocześnie współpracowałem dość owocnie z ludźmi ze struktur związkowych. Z Witkiem Marczukiem z TKK w Gdańsku drukowałem podziemną gazetkę „Gryps” i nadawałem audycje radiowe. Okres ukrywania ciągnął się do jesieni 86 roku.

Solidarność Walcząca nie tylko zajmowała się drukowaniem i kolportażem. W pewnym momencie podjęto decyzję, że wchodzicie w etap działań de facto zbrojnych. Który to był moment?

- Wiosna ‘86. Wówczas mieliśmy pomysł, by odbić z więzienia Bogdana Borusewicza. Wszystko zakończyło się na planie, ponieważ sam Borusewicz absolutnie się na to nie zgodził – taką informację otrzymaliśmy przez łączników. Jednak faktem jest, że wówczas braliśmy pod uwagę możliwość wykorzystania broni w razie potrzeby. Potem w stoczni wyprodukowaliśmy pistolet maszynowy. Osobiście przetestowałem kilkadziesiąt przepisów produkcji różnych materiałów wybuchowych tworzonych domowym sposobem.

To był plan, jednak w pewnym momencie pojawiło się realne działanie.

- Tak, to było zaraz po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Z tym, że nie byliśmy wówczas jeszcze na to gotowi. Możliwości wypracowaliśmy później. Uznaliśmy, że musimy pokazać komunistom, iż nie damy się bezkarnie mordować. Nie chodziło o to, by komuś konkretnie zrobić krzywdę, ale pokazać, że jesteśmy już zdolni do tego, by walczyć z władzą również ostrzejszymi środkami. Założyliśmy więc wysadzenie w powietrze budynku Komitetu Wojewódzkiego Partii. Chcieliśmy napakować auto ładunkami wybuchowymi i wysadzić wszystko przy ścianie budynku. Zacząłem jednak analizować, że przy tak wielkiej ilości materiału wybuchowego, ustawionego przy jednej z głównej ulic, ryzyko wielu przypadkowych ofiar jest zbyt duże. Chcąc zmniejszyć ryzyko, wziąłem na cel Komitet Miejski Partii w Gdyni, który był odsunięty od ulicy o około trzydzieści metrów. Do tego ograniczyłem ładunek do niespełna jednego kilograma. I położyłem bombę w taki sposób, by będącemu w budynku portierowi nic się nie stało. Ładunek schowałem między schodami a ścianą budynku. Po wybuchu milicja szalała całą noc po mieście.

Roman Zwiercan z córką, l. 80-te

Złapali pana miesiąc później przy próbie przejęcia rzekomo stu kilogramów trotylu.

- Wpadłem w zasadzkę. Trzymali mnie do października ‘88. Domyślałem się, że wiedzieli co zrobiłem, więc byłem przerażony, że czekają mnie brutalne przesłuchania. Okazało się że, gdy UB mnie zabrało, do niczego mnie nie zmuszali, tak, jakby nie oczekiwali w ogóle zeznań. Usłyszałem tylko, że wiedzą co zrobiłem, ale im wystarczy, że siedzę i nic nie będę robił, a z więzienia już nigdy nie wyjdę. Po latach zrozumiałem, że oni wówczas szykowali się do rozmów przy Okrągłym Stole, więc nie chcieli mieć żadnych więźniów politycznych. Kornela Morawieckiego po półrocznym areszcie, czy Andrzeja Kołodzieja po trzech miesiącach uwięzienia deportowano z kraju w kwietniu 1988 r.Komuniści nie mogli mieć opozycjonistów za kratkami bo dogadywali warunki ugody okągłostołowej. Mnie z więzienia wypuścili po strajkach sierpniowych w 88 roku. Po czym w grudniu tego samego roku wystawili za mną list gończy - który co ciekawe - obowiązywał do kwietnia 91 roku. Ja natomiast formalnie od lipca 1990 r., kiedy to ujawniliśmy się podczas konferencji prasowej w Warszawie wspólnie z Jadwigą Chmielowską i Kornelem Morawieckim, który, jeszcze w 1988 r. wrócił nielegalnie do Polski, już się nie ukrywałem.

Co robił pan po wyjściu z więzienia jesienią 88?

- Pojechałem do Wrocławia i spotkałem się z Kornelem, który wrócił już nielegalnie do kraju. Wszedłem do Komitetu Wykonawczego Solidarności Walczącej i zacząłem reprezentować Wybrzeże, ponieważ Andrzej Kołodziej nadal był za granicą. Po powrocie do Gdyni zszedłem do podziemia aby nie narażać odnawianych kontaktów i rozbudowałem strukturę. Moja obecna żona, wcześniej zajmująca się „tylko” kolportażem podziemnych wydawnictw, po wstąpieniu do organizacji i złożeniu przysięgi została moim głównym łącznikiem i pośrednikiem z jawnie funkcjonującymi kolegami. Wznowiliśmy wydawanie biuletynów Solidarności Walczącej Oddziału Trójmiasto w cyklu tygodniowym, gazetki dla Grupy SW Stoczni im. Komuny Paryskiej, Grupy SW Stoczni Gdańskiej. Drukowaliśmy bibułę związkową, miesięcznik „Poza Układem” pod redakcją Joanny i Andrzeja Gwiazdów, nadawaliśmy audycje radiowe. Organizowaliśmy demonstracje, niektóre dość nietypowe, z pochodniami. Do tego w okresie 88-89 udało się nam wydać w podziemiu, bez cenzury siedemnaści książek. Zmienialiśmy co roku, w grudniu tabliczki z nazwę ulicy Marchlewskiego na symboliczną, upamiętniającą pomordowanych w 1970 roku, ulicę Janka Wiśniewskiego. Po pierwszym razie tabliczki zniknęły na drugi dzień. Za drugim wisiały około tygodnia. Po trzeciej wymianie, w 1990 roku radni Gdyni usankcjonowali nasze starania i nazwa została do dzisiaj.

Komuna upada, wasze działania również się kończą. Co dalej dzieje się z Panem? Wiem, że nie był to łatwy okres.

- Po 91 roku wycofaliśmy się całkowicie z życia społecznego i politycznego – ja czułem niesmak i niedosyt po Okrągłym Stole, więc nie chciałem mieć nic wspólnego z polityką. W międzyczasie urodziła mi się córka i miałem jasny kierunek – wybrałem rodzinę. Zająłem się prowadzeniem wydawnictwa, które funkcjonowało całkiem nieźle dopóki nie wydałem „Kariery Nikodema Dyzmy” z dedykacją dla ówczesnego już prezydenta Lecha Wałęsy. To zakończyło moje działania w wydawnictwie, ponieważ mi je spalono. Do dziś nie wiem, kto to zrobił, na czyje polecenie i szczerze przyznam, już mnie to nie interesuje. Zajęliśmy się innymi sprawami. Potem na białaczkę zachorowała moja córka. Okazało się, że potrzebna jest ogromna kwota pieniędzy na jej leczenie. W ciągu kilku tygodni założyliśmy fundację, by móc zbierać jakiekolwiek środki finansowe. Niestety córka zmarła po dwóch latach. Ja w pewnym momencie zacząłem chlać. Przez rok piłem dzień w dzień. Moje życie ograniczyło się do trzech miejsc: dom, cmentarz i sklep. Następnie poszedłem na terapię. Tam usłyszałem, że muszę sobie znaleźć jakiejś zajęcie, które oderwie moje myśli od tego, co się wydarzyło. Od jednego z kolegów usłyszałem: Romek jesteś winny tym ludziom na Wybrzeżu odgrzebania ich pamięci. To był pomysł, za którym powstała Fundacja „Pomorska Inicjatywa Historyczna”. Udało mi się odgrzebać trzysta osób, stworzyłem stronę internetową i zacząłem spisywać ich wspomnienia. Potem zaczęły powstawać książki. Od tamtej wydaliśmy ich około dziesięciu i rozdajemy je uczestnikom tamtych wydarzeń, ponieważ w wielu przypadkach nie stać ich na kupno.

Wspomniał pan o piciu. Ile osób miało potem problem z alkoholem?

- Jak ja się wygrzebałem, zobaczyłem, że w naszym środowisku to spory kłopot. Ukończyłem studium terapii uzależnień, moja żona również i w 2011 roku otworzyliśmy prywatny ośrodek. Część naszych kolegów udało się wyrwać z nałogu. Po dwóch latach, po spełnieniu wszystkich ustawowych wymogów stawianych przez Ministerstwo Zdrowia zostaliśmy oficjalną placówką leczniczą. Teraz jest to praktycznie instytucja - w ubiegłym roku przeszło przez nią kilkuset pacjentów. Poza tym, w ramach działań Fundacji pomagamy szerszemu spektrum ludzi, nie tylko mającym problemy. Skupiamy się na weteranach, ludziach dzięki którym mamy dzisiaj Niepodległą Polskę. W ubiegłym roku skorzystało łącznie z naszej pomocy, z pobytów wypoczynkowych nad morzem ponad 700 seniorów, weteranów działających na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego.

Wspomniał Pan o fundacji, jaką otworzyliście, gdy okazało się, że wasza córka ma białaczkę. Czy do dziś ona funkcjonuje?

- Oczywiście, to Kaszubska Fundacja "Podaruj Dzieciom Nowe Życie". Z tym, że ona zajmuje się teraz tylko rekrutacją potencjalnych dawców szpiku do polskiego Rejestru Dawców Szpiku PL3. Nie wspiera bezpośrednio pacjentów ani ich rodzin.

Wejdź na stronę Kaszubskiej Fundacji „Podaruj Dzieciom Nowe Życie” - http://kafund.pl/