Nieprzyjaciel, który ich otaczał, pozostawał bezosobowy, „reprezentowany” przez samoloty, bomby i ulotki. Większość błokadników po raz pierwszy zobaczyła niemieckich żołnierzy dopiero w 1944 roku, kiedy tych ostatnich przepędzono przez miasto jako jeńców. Frontowi korespondenci Aleksandr Werth i Wsiewołod Wiszniewski twierdzili nawet, że leningradzkie dzieci nie wiedzą, iż Niemcy to ludzie, gdyż widywały ich na afiszach propagandowych, na których przedstawiani byli jako bestie i monstra. I choć zapewne było to przesadą, to nie dało się powiedzieć czegoś takiego o dzieciach ze Stalingradu czy Sewastopola, gdzie wróg był bliski i obecny. Ponadto zdarzały się takie okresy, kiedy oblegających nawet nie słyszano. Podczas zimy 1941/1942 roku, gdy zapanował najstraszniejszy głód, naloty na miasto niemal ustały. Przygniatające poczucie odcięcia od świata zagłuszały tylko udręki głodowania.
Luftwaffe zniszczyła skromne zapasy żywności, które władze miejskie bardzo nieroztropnie zgromadziły w jednym miejscu – Magazynach Badajewskich. Te zostały zrównane z ziemią przez bomby w dniach od 8 do 10 września 1941 roku. Później barki z prowiantem, kursujące do jeziorze Ładoga, były intensywnie ostrzeliwane; tylko 10 procent zaopatrzenia dotarło do celu. Poza tym, w przeciwieństwie do mieszkańców innych sowieckich miast, leningradczycy nie mogli korzystać z produktów rolnych z okolicznych gospodarstw, a na zakładanie przydomowych ogródków zezwolono im dopiero po sześciu miesiącach głodu.
Dysponując rezerwami pożywienia, wystarczającymi dla ludności miasta na zaledwie 17 dni, Rada Wojskowa Frontu Leningradzkiego (WSLF) musiała pięciokrotnie zredukować przydziały prowiantu. Od września do listopada 1941 roku zmniejszono je o 80 procent. 20 listopada racje żywności osiągnęły najniższy poziom. Dwie trzecie populacji miasta otrzymywało zaledwie po nieco ponad 125 gramów chleba dziennie – ułamek kalorii niezbędnych do przeżycia. W rzeczywistości wydawano ludziom jeszcze mniej. Aby jakoś „zwiększyć” zapasy mąki, WSLF i Komitet Wykonawczy Leningradzkiej Rady Miejskiej (Lengorispołkomu) poleciły piekarniom dodawanie do chleba słodu, trocin, włókien konopnych i celulozy. Te wypełniacze stanowiły połowę każdego z bochenków.
W dniach głodowej zimy roku 1941/1942 panowały rekordowe mrozy. Zamarzły miejskie wodociągi. Brakowało wody do wypieku chleba, więc piekarnie wydawały małe kawałki zbrylonej mąki, a i to nie zawsze. Błokadnicy poszukiwali w mieście czegokolwiek nadającego się do zjedzenia, spożywając wszystko: od klejów, skóry i kory po ludzkie mięso. W warunkach skrajnego chłodu wycieńczone ciała nie zatrzymywały ciepła. Było za zimno nawet na przeprowadzanie akcji przez nieprzyjacielskie lotnictwo. Hitler nakazał wstrzymanie nalotów bombowych i ostrzału artyleryjskiego Leningradu, aby głodem zmusić miasto do kapitulacji. Uznał, że pożre się ono same. I rzeczywiście, organizmy leningradczyków zaczęły czerpać z własnych ostatnich rezerw.
Czytaj też:
Bratankowie na ratunek Powstaniu Warszawskiemu
W takich warunkach wojna przekształciła się dla autorów dzienników w zmagania z fizycznym wycieńczeniem i widmem psychicznego załamania. Kilka miesięcy wcześniej, latem i jesienią 1941 roku, wielu z tych ludzi pilnie zapisywało wieści z frontu, pokładając nadzieje w przełomie w przebiegu działań militarnych. Ale z nastaniem zimy przestali zwracać większą uwagę na wojska broniące oblężonego miasta, stacjonujące zaledwie pięć kilometrów dalej. Zamiast tego skupili się na wewnętrznych „bojach” staczanych przez ich ciała oraz umysły i tych rozgrywających się w łonie miejskiej społeczności. Nawet kiedy racje żywności zostały nieco zwiększone i ponownie nasilił się ostrzał miasta w połowie 1942 roku, pamiętnikarze wciąż uparcie koncentrowali się na tych wewnętrznych konfliktach – wojnie w czasie wojny.
(Powyższy tekst jest fragmentem książki „Leningrad. Dzienniki z oblężonego miasta”)