Władze obozowe rzeczywiście często wybierały Niemców. Powody były dwa. Po pierwsze, względy rasowe. Ze wszystkich siedzących w obozie „szumowin” esesmani woleli już „niemieckie szumowiny” niż Słowian czy Żydów. Po drugie, decydowały względy praktyczne. Z Niemcami mogli porozumieć się w ojczystym języku. Poza tym kapo zostawali często więźniowie z najwyższym stażem w obozach. Czyli właśnie Niemcy, bo to oni trafili za druty jako pierwsi. Co nie oznacza, że więźniowie innych narodowości nie mogli zostać kapo.
Od czego to zależało?
Od tego, gdzie dany obóz się znajdował. Na terenie Rzeszy zdecydowana większość kapo była Niemcami, ale inaczej rzecz się przedstawiała w obozach na terenie okupowanej Francji czy Polski. Tam na stanowiskach więźniów funkcyjnych dominowali Francuzi i Polacy. Weźmy choćby Auschwitz. Najważniejsze stanowiska kapo w tym obozie sprawowali Niemcy, ale już mniej ważnymi kapo byli z reguły Polacy.
Polki zajmowały również dużo stanowisk kapo w Ravensbrück. A ten obóz był na terenie Rzeszy.
Ravensbrück to wyjątek. W pierwszych latach wojny był to bowiem jedyny duży obóz kobiecy i olbrzymią część osadzonych w nim więźniarek stanowiły Polki. Członkinie ruchu oporu, przedstawicielki inteligencji, osoby z wyższym wykształceniem. Tymczasem niemieckie więźniarki były z reguły z marginesu. Prostytutki, żebraczki i tym podobne. Władze obozowe zorientowały się, że Polki bardziej nadają się na stanowiska więźniarek funkcyjnych. Mogły kierować ludźmi, pracować w administracji. Miały lepsze kwalifikacje.
A czy byli kapo Żydzi?
Oczywiście. Mało tego – kapo zostawali także więźniowie z różowym trójkątem. Czyli homoseksualiści.
A na czym polegała rywalizacja między „czerwonymi” a „zielonymi”?
Chodziło o kolory na winklach, czyli naszywkach na obozowych pasiakach. Zielone nosili kryminaliści, a czerwone więźniowie polityczni. Kapo z zielonymi winklami walczyli z kapo z czerwonymi winklami. Z reguły całe obozy były albo „zielone”, albo „czerwone”. W Buchenwaldzie w 1943 r. niemal wszystkie funkcje kapo zajęte były przez politycznych. Podobnie było w Dachau, gdzie „czerwoni” w ostry sposób tępili „zielonych”, wysyłając ich na najcięższe roboty i na eksperymenty medyczne.
W których obozach reżim był łagodniejszy?
W literaturze przyjął się pogląd, że „lepiej” było trafić do obozu, gdzie kapo byli „czerwoni”. Coś w tym jest, ale znanych jest przecież dużo przypadków sadystycznych kapo wywodzących się spośród więźniów politycznych. I odwrotnie – zdarzali się przyzwoici, koleżeńscy kapo kryminaliści. Jak zwykle – wszystko zależało od charakteru danego człowieka.
A kogo nazywano „Pipel”?
To byli młodzi chłopcy, których najważniejsi kapo brali pod swoją „opiekę”. Zapewniali im ochronę, lepsze racje żywnościowe, zwolnienie od najcięższych prac. A ci chłopcy w zamian za to świadczyli im usługi seksualne. Nie było to jednak zjawisko na skalę masową.
Jaki był stosunek innych więźniów do kapo?
Ci najbardziej brutalni byli znienawidzeni. Często bardziej niż strażnicy. Strażnicy z SS byli anonimowi, należeli do innego świata, a kapo byli częścią obozowej codzienności. Dlatego często zbrodnie kapo bardziej wryły się w pamięć ocalałych. I w ich wspomnieniach bestialstwa kapo zajmują więcej miejsca niż bestialstwa strażników.
Ale...
… ale zachowały się również zupełnie inne świadectwa. Część więźniów uważała, że przemoc kapo była uzasadniona. Na przykład wobec tych, którzy podkradali chleb. Kapo w takiej sytuacji po prostu byli gwarantami porządku i sprawiedliwości. Pewien więzień z Dachau wspominał, że został pobity przez kapo po drodze na plac apelowy. To była kara za rozmawianie w kolumnie marszowej. „Do dziś jestem wdzięczny temu kapo – pisał po latach – za te ciosy”.
Dlaczego ten człowiek napisał coś takiego?!
Ponieważ uważał, że lepiej jest dostać pałką po głowie od kapo, niż zostać zastrzelonym przez strażnika z SS. Kapo biorąc na siebie utrzymywanie porządku i wykonywanie kar cielesnych, trzymali więźniów z daleka od „karzącej ręki” strażników. Gdy „do akcji” wkraczali esesmani, rzadko kończyło się na zwykłym pobiciu. Kapo – mimo wszystko – byli na ogół mniej brutalni od strażników.
Czytaj też:
Najciemniejsze karty historii Francji. Zapomniane prześladowanie Żydów
Mnie najbardziej zszokowała relacja Emila Büge.
Rzecz działa się w Sachsenhausen. Büge opisywał, jak pewnej nocy w baraku jeden z więźniów jęczał i krzyczał. Wszyscy byli na niego wściekli, bo w obozie każda minuta snu jest bezcenna. Wreszcie kapo podszedł do jego pryczy i uderzył go pałką w głowę. Ten natychmiast zamilkł. „Wszyscy przyjęliśmy to z aprobatą. Wreszcie mogliśmy spać” – wspominał Büge. Kiedy rano wszyscy się obudzili, mężczyzna nie żył. Okazało się, że to były jęki konającego…
W 1945 r. obozy zostały wyzwolone przez Anglosasów lub zajęte przez bolszewików. Co stało się z kapo?
Część próbowała uciec, część wtopić się w resztę więźniów. Najgorsi zostali oczywiście rozpoznani i zlinczowani przez innych więźniów. Zemsta często była bardzo okrutna. Zdecydowana większość kapo uniknęła jednak odpowiedzialności.
Stawiano ich po wojnie przed sądami?
Niewielką część tak. Niestety Anglosasi często nie potrafili we właściwy sposób ocenić tego, co działo się w obozach. Nie rozumieli, że kapo również byli więźniami i ich czyny należy oceniać według innych kryteriów niż czyny esesmanów. Tak było chociażby w pierwszym procesie załogi Bergen-Belsen, gdy na jednej ławie oskarżonych zasiedli kmdt Josef Kramer i żydowski więzień, który przez zaledwie kilka dni pełnił funkcję kapo. W wielu procesach na kapo wydawano wyroki ostrzejsze niż na strażników.
Czy bez nich system obozów mógłby w ogóle działać?
Teoretycznie mógłby, ale obozy bez kapo byłyby zupełnie inne. Przede wszystkim SS musiałoby skierować do ich obsługi znacznie, znacznie więcej personelu. Czyli wycofać wielu żołnierzy z frontu i odkomenderować ich do nadzorowania więźniów. To zaś poważnie osłabiłoby machinę wojenną III Rzeszy. Obozy przestałyby się opłacać.
Gdy mówimy o kapo, nie możemy nie wspomnieć o żydowskich Sonderkommando.
Były więzień Auschwitz, Primo Levi, nazwał je „najbardziej diaboliczną ze wszystkich zbrodni narodowego socjalizmu”. Były to specjale oddziały żydowskich więźniów, których zadaniem była bezpośrednia pomoc w dziele Holokaustu. Gdy obozy w trakcie wojny stały się miejscem masowej zagłady, ktoś musiał wykonać „brudną robotę”. Robić rzeczy, których nie chcieli robić esesmani.
Jakie rzeczy?
Członkowie Sonderkommando prowadzili żydowskich więźniów do pomieszczeń, w których ci się rozbierali. Golili im głowy, segregowali ich rzeczy, a następnie wprowadzali do komór gazowych. Potem usuwali ciała zamordowanych i palili je w krematoriach. Miażdżyli kości, które nie uległy spaleniu, rozrzucali prochy.
A kim byli „dentyści”?
Oni musieli specjalnymi szczypcami wyrywać złote zęby z jam ustnych zagazowanych ludzi.
Ilu Żydów przewinęło się przez Sonderkommando w Auschwitz?
Około 2,2 tys.
To byli ochotnicy?
Nie. Władze obozowe wybierały najzdrowszych, najsilniejszych młodych Żydów. Mówiono im, że będą pracować w fabryce. Gdy już trafili do krematorium, znajdowali się w pułapce. Odmowa pracy oznaczała, że zostaliby natychmiast zamordowani. Część rzeczywiście popełniła samobójstwa, ale większość starała się po prostu przeżyć.
Co nie było chyba takie proste.
Tak, członkowie Sonderkommando również byli poddawani selekcjom. Gdy któryś z nich zachorował lub tracił siły, trafiał do gazu lub był uśmiercany zastrzykiem fenolu w serce. Gdy Niemcy w 1944 r. uznali, że nie potrzebują już w Auschwitz tak licznego Sonderkommando, postanowili jego członków zamordować. Wtedy doszło do słynnego buntu Sonderkommando, który został krwawo stłumiony przez SS.
Mimo to inni więźniowie nienawidzili członków tej formacji.
Nazywali ich „żydowskimi mordercami”. Podobnie jak kapo ludzie z Sonderkommando mieli dostęp do lepszego jedzenia. Brali je choćby z ubrań i bagaży ludzi z całej Europy, których przywożono do gazu. Jedli więc oliwki z Grecji, gęsinę z Węgier i sery z Holandii. Mieszkali w przyzwoitych warunkach, nosili przyzwoite ubrania. Potępiając ich, nie brano jednak pod uwagę straszliwego psychologicznego ciężaru, który dźwigali. Oczywiście byli wśród nich tacy, których ogarniała znieczulica i którzy czerpali korzyści ze swojej funkcji. Większość jednak przeżywała męczarnie. Wielu szukało zapomnienia w wódce. Podczas „pracy” działali automatycznie, jak w letargu. Zachowywali się jak roboty. „Byłem jak żywy trup” – wspominał Emil Mahl.
Wspomniany przez pana Primo Levi opisuje jednak, że w Auschwitz odbywały się towarzyskie mecze piłkarskie między reprezentacją żydowskiego Sonderkommando a reprezentacją strażników więziennych.
Tak, wiem, to brzmi szokująco. Działał tu jednak ten sam mechanizm jak w przypadku kapo. Strażnicy SS codziennie przez wiele godzin pracowali z członkami Sonderkommando. Nie byli już dla nich bezosobowymi numerami, stawali się ludźmi. Znali ich nazwiska, zwyczaje. Często zaczynały się między nimi wytwarzać pewnego rodzaju więzy. Nie przeszkodziło to jednak później strażnikom w mordowaniu tych ludzi. Była to kolejna okropność tego koszmarnego systemu, który z ofiar robił katów.
Klaus Wachsmann jest niemieckim historykiem, który wykłada na Uniwersytecie Londyńskim. Napisał głośną książkę „Hitler’s Prisons: Legal Terror in Nazi Germany”. W Polsce właśnie ukazała się monografia „KL. Historia nazistowskich obozów koncentracyjnych”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.