Mój dziadek, Jan Szczepański, urodzony w 1925 roku, tuż przed rozpoczęciem drugiej wojny światowej mieszkał wraz z rodzicami, Bronisławem i Zofią oraz trójką rodzeństwa: Wandą, Czesławem i Aleksandrem, we wsi Głęboczyca niedaleko Włodzimierza na Wołyniu. Okolica była piękna, a ziemia urodzajna. Polacy i Ukraińcy mieszkali obok siebie. Choć nie raz, jak to między sąsiadami, dochodziło między nimi do sporów, ludzie na ogół żyli w zgodzie, przyjaźnili się, a bywało, że także pobierali się i zakładali „mieszane” rodziny.
Wspomnienia z tamtych lat oraz z całego okresu wojny pozostawił mój dziadek w spisanym po wojnie pamiętniku. Wszystkie cytaty pochodzą właśnie z tej pracy.
„(…) były tam [w Głęboczycy] wielkie obszary żyznej gleby w stronę północno-wschodnią [należące] do dziedzica Krzyżanowskiego. Ten cały obszar ziemi nazywano niwą. Za tą niwą był las długi na 1 kilometr, a za lasem duża wieś zwana Turyczany. Przez tą wieś przepływała też rzeka Turia (…)
W Głęboczycy, w której mieszkałem wszędzie było daleko. Do miasta powiatowego Włodzimierza dzieliło nas 23 km. Do najbliższej stacji kolejowej szło się w stronę południowo-wschodnią, przez Słowikówkę, Mokrzec, w którym był posterunek policji, do Turopina. Właśnie przez Turopin pociąg przechodził z Włodzimierza do Kowla. Do Turopina było około 7 km” – pisał dziadek.
Wojna na horyzoncie
„Całe lato było spokojne, pola ładnie obrodziły, wszyscy normalnie pracowali. U nas w zagrodzie budowaliśmy nową stodołę, która w końcu sierpnia była już na ukończeniu. Pierwszego września przybijaliśmy z ojcem resztę desek u szczytu stodoły. Nagle we wsi, w pobliskich zabudowaniach słychać ujadanie psów. Za chwilę i nasz pies zaszczekał, a ja ujrzałem, jak pędem wjechał na nasze podwórko sołtys Chojnacki. Zawiadomił nas, że dziś rano rozpoczęła się wojna. Niemcy napadli na Polskę. Powiedział, że rozwozi wezwania dla mężczyzn do wojska. Ojciec przestraszony zapytał: »ja też?«. »Nie, Bronek, ty jeszcze nie« – odpowiedział sołtys i odjechał”.
Strachu było dużo, ale przez kilka kolejnych dni ludzie wierzyli jeszcze, że Polacy Niemców pobiją. Wiadomości z frontu było niewiele. We wsi było tylko jedno radio, do tego na słuchawki.
Cała nadzieja runęła 17 września, kiedy Sowieci przekroczyli polską granicę. W tym czasie też inny strach padł na Polaków z Głęboczycy i okolic: „Zaraz po ogłoszeniu [że Sowieci przeszli polską granicę] utworzyła się ukraińska partyzantka, a były ich duże masy, przeważnie w lasach, przy głównych drogach, gdzie rozbrajali polskie wojsko. Kiedy front było już dobrze słychać, przyszła do naszej wioski wiadomość, że Ukraińce będą wszystkich Polaków wystrzeliwać, dzieci i starszych, co do nogi. A że strzelali do wojska polskiego, to wiedzieliśmy dokładnie od żołnierzy”.
Tego dnia wszyscy mężczyźni z wioski zaczęli się mobilizować do obrony. Nie było ich wielu, bo dużo poszło na wojnę, zresztą nie było broni innej, jak widły, kosy i siekiery. Także w rodzinnym domu Janka panowała złowroga atmosfera. Rodzice uradzili, aby dzieci, trzech synów i córkę, ukryć u sąsiada Ukraińca, dobrego człowieka, z którym się przyjaźniono. Ukraińca przecież nie będą bić – tak mówiono.
Sąsiad zgodził się od razu, dzieci ukrył w stodole. Ojciec poszedł z innymi chłopami pilnować wioski. Janek nie spał całą noc, podobnie jak dwa lata młodsza siostra. Co jakiś czas słychać było wystrzały z karabinów, ale pożarów nie było widać, a przecież, jak mówili żołnierze, bandy ukraińskie wioski będą podpalać. Najmłodsze dzieci, roczny Czesio i 9-letni Aleksander spali, o wojnie nic nie wiedzieli. Następnego dnia rodzice zabrali jednak dzieci do domu. Bronisław stwierdził, że jeśli mają zginąć, to wszyscy razem. Kolejne noce rodzina spędzała ukryta w sadzie.
W tym czasie polscy partyzanci urządzali zasadzki na Ukraińców. Niedługo później Sowieci zajęli powiat włodzimierski, a ukraińska partyzantka w tym rejonie rozleciała się. Życie w pewnym sensie wróciło do normy, nie było przynajmniej tyle strachu. Głęboczycę ominęły też większe sowieckie „reformy” i kołchozu tam nie stworzono.
21 czerwca 1941 roku, po ataku Niemiec na Związek Sowiecki, wszystko się zmieniło. Niedługo później Niemcy zajęli okolice Włodzimierza. „Za Niemców hitlerowskich było bardzo ciężkie życie, zwłaszcza dla Polaków (…) Niemcy brali młodych Ukraińców do wojska, a nawet dużo młodsi Ukraińcy zgłaszali się na ochotnika do pracy w Niemczech. Wszędzie w urzędach i w milicji byli tylko Ukraińce. Naród polski nie posiadał żadnego prawa” – pisał.
Na początku czerwca 17-letni Janek otrzymał wezwanie na pociąg do Niemiec. 9 czerwca 1942 roku miał stawić się w Turyczanach, skąd wyjechać miał do Włodzimierza, a później na Zachód. Nie było napisane dokładnie gdzie, ani po co, ale wszyscy wiedzieli, że Niemcy zabierają ludzi do pracy. 9 czerwca Jan pożegnał się z rodziną. Niektórych spotkał dopiero po latach, innych już nigdy, gdyż wojny nie przeżyli. Do Głęboczycy, ani w ogóle na Wołyń Janek miał już nigdy nie wrócić.
Po dojechaniu do Włodzimierza, wszystkich Polaków zamknięto w koszarach. 12 czerwca umieszczono ich natomiast w wagonach towarowych pociągu jadącego do Niemiec Dziadek zobaczył jeszcze swojego ojca, biegającego od wagonu do wagonu, szukającego swojego syna. Przez krótką chwilę zdążyli jeszcze porozmawiać. „Wtedy przez chwilę, myślałem, że skonam z żalu, jak zobaczyłem biegnącego za pociągiem mojego ojca. Biegł sam i machał ręką na pożegnanie, pociąg go minął, wszystkie wagony go opuściły, a ojca jeszcze widziałem biegnącego” – wspominał.
Echa wołyńskiego ludobójstwa
Po dwóch dniach jazdy pociągiem dojechali na miejsce. Na kilka godzin wszystkich umieszczono w obozie jenieckim, gdzie znajdowali się też polscy żołnierze. Tam podzielono wszystkich na dwie grupy. Mężczyzn powyżej 20 roku życia skierowano od razu do pracy w kopalni. Młodszych, w tym Janka, zabrano na ciężarówki i zawieziono do miasta Brambauer. Tam zamknięto wszystkich w obozie, co gorsza razem z Rosjanami, co bardzo Polaków zbulwersowało. Niektórzy domagali się nawet przeniesienia do obozu dla Polaków. Niemcom nie robiło to jednak różnicy. Dla nich wszyscy więźniowie byli po prostu „ze wschodu” i wszyscy otrzymali oznaczenia „OST”. Obozowy numer Janka, jaki otrzymał następnego dnia po przybyciu, to 3755. Dla Niemców do końca wojny pozostał tylko tym numerem. Cała grupa, której częścią był Janek, trafiła do pracy w koksowni.
Dni mijały. Praca była ciężka i śmierdząca, a jedzenie podłe. Pilnujący ludzi Niemcy znęcali się nad nimi. Zdarzało się, że bito ich bez powodu. Pewnego dnia Janek był świadkiem rozstrzelania Rosjanina, który próbował ucieczki z obozu. Ta zbrodnia odcisnęła na nim duże piętno.
W sierpniu 1942 roku większość Polaków przeniesiono do innego obozu (w tym samym mieście). Tam otrzymali naszywki „P” oznaczające Polaków. Praca pozostała ta sama. Pół roku później od szkodliwych oparów, zimna i głodu, Janek poważnie zachorował. Po dwóch tygodniach w szpitalu przeniesiono go do innej pracy, nieco lżejszej. Wtedy też, wiosną 1943 roku, Janek otrzymał wiadomość z domu, że jego ojca Bronisława Niemcy też wzięli na przymusowe roboty do Niemiec.
Jesienią 1943 roku nadszedł kolejny list. Pisała siostra Wanda:
Drogi bracie Janku! Obecnie jestem i mieszkam u stryjka we Włodzimierzu. Uciekliśmy wszyscy z domu. Mama z Olesiem i Czesiem siedzą już dwa tygodnie w krzakach. Symeny mordują wszystkich Polaków, z Głęboczycy większa połowa ludzi nie żyje. Bardzo martwię się o mamę i dzieci, bo mogą umrzeć z głodu, albo ich zabiją. Zasyłam ci serdecznie pozdrowienia.
Jak wspominał później dziadek: „A więc stało się. Obiecywali Ukraińce, że będą Polaków wybijać i wreszcie wybijają. (…) Siostra napisała »Symeny«, bo gdyby napisała »Ukraińce« to pocztówki mógłbym nie otrzymać”.
Po otrzymaniu takich wieści był na pół żywy. Zadawał sobie wiele pytań. Co z mamą, braćmi, czy do tej pory jeszcze żyją. W jaki sposób siostra dostała się do Włodzimierza, dlaczego matka z dziećmi nie poszła razem z nią…
Wszystkim Polakom z Wołynia, którzy znajdowali się w obozie, wiadomość od Wandy zmroziła serce. Była to pierwsza wiadomość o krwawej masakrze na Wołyniu. W kolejnych tygodniach inni także otrzymywali podobne listy. „Dużo kolegów nie miało już nikogo, całe ich rodziny były wymordowane. Nie mieli do kogo ani pisać, ani wracać” – pisał w pamiętniku dziadek.
Kolejna upragniona wiadomość nadeszła dopiero w połowie grudnia 1943 roku. Adres na kopercie mówił: Bełżyce, Chełm. Pisała matka:
Drogi synu, jak pragnę cię jeszcze w życiu zobaczyć, bardzo za tobą tęsknię. Teraz jestem tylko z Wandą. Oleś i Czesio nie żyją. Z naszej wsi nawet połowa nie uciekła, reszta nie żyje. Dziadek Franciszek tez zabity.
Ukraińce zaczęli wszystkich mordować po kolei od strony Turyczan. Ludzie stamtąd uciekali i krzyczeli „ratunku!”. Myśmy już wiedzieli o co chodzi, więc uciekliśmy wszyscy w krzaki koło gajowego. Siedzieliśmy tam parę dni. Nocą chodziłam do domu po żywność, krów i kasztanki już nie było, zabrali bandyci. Po paru dniach ukrywaliśmy się w stodole u Rożnów, ale chyba ktoś nas wydał, bo przyjechał cały wóz bandytów i szukali nas w stodole. Przewracali snopki, wsadzali kosy głęboko w słomę, ale Bogu dzięki nie znaleźli nas, więc zaraz w pierwszą noc wyszliśmy z tej stodoły i wszyscy razem udaliśmy się przez pola do Włodzimierza. Gdy przeszliśmy Jagodno, Rożnowa kazała, żebym się wróciła z dziećmi, bo Czesio był chory, do tego ze strachu strasznie płakał, jego płacz mogli Ukraińce usłyszeć i wszystkich zabić.
Więc wróciłam się z Olesiem i Czesiem, a Wandzia poszła z Rożnami do Włodzimierza. Zrobiliśmy sobie kryjówkę za naszą stodołą, byliśmy tam parę dni, żywiliśmy się tylko jajkami, bo kury jeszcze były. Po kilku dniach poszłam do stodoły uzbierać jajek i wtedy zauważyłam dużo Ukraińców. Część z nich szła blisko naszych budynków. Ja szybko ukryłam się w sadzie. Gdyby chłopaki cicho siedzieli, to by ocaleli, ale Czesio wyjrzał, zobaczył Ukraińców i uderzył w krzyk. Bandyci to usłyszeli, dobiegli do nich, przyprowadzili na podwórko i kazali wołać »mamo«. Ja słyszałam wszystko, trzęsłam się i mdlałam ze strachu... Wtedy drogą jechał wóz drabiniasty, nasze dzieci zaprowadzili do tego wozu i zawieźli w stronę lasu..
W sadzie przeleżałam cały dzień, byłam bardzo słaba. Na drugi dzień zobaczyłam Niemców, poszłam do nich. Kilkanaścioro niedobitków też wyszło z ukrycia. Niemcy kazali nam wyjechać do Włodzimierza. Tam odnalazłam Wandzie i stryjka Władka (…). [Później] Ukraińce spalili wszystkie polskie wioski, a wraz z nimi spalili też naszą Głęboczycę, nie zostało tam nic (…). W listopadzie nocą przeprawiliśmy się wodą przez Bug. Obecnie mieszkamy u gospodarza w Bełżycach. (…)
Janek nie wiedział, czy będzie miał w przyszłości do kogo wracać. W tamtej chwili było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Jak wspominał, jedyne, co dawało mu siłę, to słowa matki: „jak pragnę cię jeszcze w życiu zobaczyć”.
Kolejne miesiące w obozie mijały. Wiadomości od siostry i matki przychodziły sporadycznie. O Wołyniu nie pisano – tam już nie było niczego.
*
Dziadek pracował w niemieckich obozach pracy do końca wojny. Na początku kwietnia 1945 roku, podczas bombardowania Brambauer, obóz pracy ewakuowano. Dziadkowi, który wykorzystał chwilę nieuwagi strażników, cudem udało się uciec podczas marszu – Niemcy prawdopodobnie prowadzili ich na śmierć. Po wojnie trafił do alianckiego obozu dla uchodźców. Do Polski wrócił dopiero w 1947 roku, po długich poszukiwaniach rodziny, która ostatecznie, w wyniku wojennej zawieruchy, znalazła się w centralnej Polsce. Większość rodziny: bracia, dziadkowie, kuzyni, zginęli na Wołyniu zabici przez ukraińskich nacjonalistów.
Rzeź wołyńska
Intensyfikacja działań Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) nastąpiła wraz z rozpoczęciem ofensywy Niemiec na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku. Pierwsze zbrojne oddziały powstały na północno-wschodnim Wołyniu oraz Polesiu pod przywództwem Tarasa Borowcia, ps. Taras Bulba.
Aby zachęcić młodzież do włączenia się do walk, w marcu 1943 r. podjęto decyzję o utworzeniu Ukraińskiej Wyzwoleńczej Armii. W kwietniu oddziały OUN liczyły już ponad 4 tysiące osób. Zaczęto łączyć je z ukraińską policją (ukraińskie struktury policyjne utworzyli na tych terenach Niemcy). Od kwietnia 1943 roku przyjęto dla nich wspólną nazwę: Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) i zaczęto przygotowania do powszechnego powstania, które miało objąć rozległe ukraińskie tereny, na których mieszkają Polacy.
Zarówno władzom niemieckim, jak i sowieckim na rękę były działania Ukraińców, co potwierdzają noty i meldunki dowódców.
Akcje wymierzone przeciwko ludności polskiej były szczegółowo zaplanowane, przeprowadzone według odgórnych rozkazów. Pierwsze z nich brzmiały, aby mordować jedynie mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat, jednak od początku nikt tego nie przestrzegał. Kolejne dyrektywy mówiły o likwidacji całego „elementu polskiego” bez względu na płeć i wiek.
W połowie 1943 roku najliczniejsze oddziały podlegały Banderze (8-10 tysięcy ludzi). Drugimi z kolei były oddziały Tarasa Bulby (4 tysiące), a trzecimi Melnyka (2-3 tysiące). Ponadto możliwości mobilizacyjne sięgały jeszcze 10 tysięcy zbrojnych. „Pomocą” była także tzw. czerń, czyli miejscowa ludność ukraińska, która pomagała oddziałom UPA.
Od stycznia 1943 roku rozpoczęto ataki na pojedyncze osoby i wsie, głównie w zachodniej część Ukrainy. Ostrzegano o konieczności opuszczenia Ukrainy w ciągu jednej doby, a w przypadku niezastosowania się do rozkazu, grożono śmiercią całej rodzinie. Od kwietnia 1943 r. rozpoczęły się masowe ataki na wsie i kolonie polskie na terenie całego Wołynia.
11 lipca 1943 roku („Krwawa Niedziela”)rozpoczęto jednoczesny atak na trzy powiaty: horochowski, włodzimierski i kowelski. Była to bardzo dobrze zaplanowana akcja. Mordowano bezwzględnie wszystkich, bez względu na wiek i płeć (mówiono o konieczności wymordowania wszystkich Polaków do siódmego pokolenia wstecz). Niektórym Polakom udało się schronić przed rzezią w większych miastach, ale tam wpadali w ręce Niemców. Część wsi zorganizowała obronę przeciwko bojówkom UPA, lecz oddziały ukraińskie były dużo lepiej uzbrojone i miały przewagę liczebną.
Każdą akcję rozpoczynano od otoczenia wsi. W pierwszym szeregu szli Ukraińcy ubrani w niemieckie i sowiecki mundury, a za nimi podążała przeważnie miejscowa ludność ukraińska, tzw. czerń, w tym również kobiety, uzbrojone w kije, noże, siekiery i widły. Uzbrojeni w broń palną stanowili około 40% grupy. Zdarzało się, że napadów dokonywała tylko ludność miejscowa przy pomocy jedynie kilku przedstawicieli UPA. Według relacji różnych świadków, podczas ataków na polskie wsie obecni byli niekiedy także Niemcy, którzy nie raz kierowali całą akcją.
Część Ukraińców z narażeniem własnego życia ratowała polskie rodziny. Wielu Ukraińców, których podejrzewano o kolaborację i sprzyjanie Polakom, również wówczas zginęło.
W wyniku działań OUN i UPA na Wołyniu w latach 1939-1945, zginęło około 50-60 tysięcy Polaków, choć dokładna liczba nadal nie jest znana. Łącznie, na Kresach Wschodnich, w wyniku ataków ukraińskich nacjonalistów, zginęło nawet 150-200 tysięcy Polaków.
Czytaj też:
"Wołyń bez mitów 2". Zapraszamy na konferencjęCzytaj też:
Bandera wiecznie żywyCzytaj też:
Wyklęci kontra NKWD. Największa bitwa Niezłomnych
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.