Nie ma już prawie ludzi pamiętających wysiedlenia z Zamojszczyzny, a brak wzmianek o nich w środkach masowego przekazu sprawia, że świadomość zarówno społeczeństwa lokalnego, jak ogółu obywateli nie pozwala na skojarzenie napisu na Grobie Nieznanego Żołnierza z jakimiś konkretnymi faktami. Czasem tylko ktoś wspomni o Dzieciach Zamojszczyzny, nie zagłębiając się przy tym w kontekst historyczny tej tragedii. Tragedii, która dotknęła ponad 100 tysięcy (!) Polaków z powiatów zamojskiego, hrubieszowskiego, biłgorajskiego i tomaszowskiego.
Według prof. Jerzego Markiewicza tylko powstanie warszawskie przewyższa Zamojszczyznę zarówno pod względem rozmiarów masowych zbrodni, jak i skali zbrojnego oporu przeciwko okupantowi. Skala ta była tak wielka, że sami Niemcy masowe wystąpienia polskiego podziemia nazwali powstaniem.
Trzeba też przypomnieć, że powstanie to jako jedno z nielicznych należy uznać za udane. Przynajmniej częściowo. Całkowite zwycięstwo było niemożliwe, tak jak niemożliwe było zwycięstwo Polski w ówczesnej sytuacji politycznej.
Powstanie chłopskie
Innym czynnikiem stanowiącym o wyjątkowości powstania zamojskiego był jego chłopski charakter. Ponad 85 proc. żołnierzy AK stanowili chłopi, a ponadto na wszystkich szczeblach dowodzenia przeważali podoficerowie i oficerowie wywodzący się z rodzin wiejskich. Procentowy udział żołnierzy pochodzenia inteligenckiego lub ziemiańskiego był naprawdę znikomy i dotyczył z reguły wyższych oficerów. W Batalionach Chłopskich te proporcje były jeszcze bardziej wyraziste, choć i tam zdarzali się ludzie z innych środowisk.
Wieś nie tylko stanowiła bazę rekrutacyjną dla konspiracyjnego wojska. Była też dla niego zapleczem materiałowym i świadczyła wszelkie potrzebne usługi, od dostarczania kwater i środków transportu (furmanek), poczynając na wywiadzie i opiece nad chorymi i rannymi, kończąc. Bez wsi partyzantka nie mogła istnieć. Wiedzieli o tym dobrze dowódcy, zarówno Armii Krajowej, jak i Batalionów Chłopskich i dlatego wydali rozkazy bezwzględnie zabraniające rekwizycji artykułów żywnościowych we wsiach zamieszkałych przez ludność polską. Tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy zdobywanie żywności było połączone z dużym ryzykiem strat w ludziach, wolno było rekwirować ją u Polaków. Należało jednak zapłacić po cenach wyższych niż kontyngentowe.
Piszę tylko o AK i BCH, bo głównie te organizacje walczyły w powstaniu zamojskim, przynajmniej w pierwszym jego okresie. Inne - Narodowa Organizacja Wojskowa i Gwardia, a potem Armia Ludowa, sporadycznie pojawiały się w południowo-zachodniej części Zamojszczyzny, ale nie były tam w stanie utworzyć zwartej organizacji terenowej i ich wpływ na omawiane wydarzenia był mało istotny. Ważny natomiast jest udział partyzantki sowieckiej, której oddziały początkowo złożone ze zbiegłych jeńców były tworzone od 1941 r. Partyzantka ta ściśle współpracująca z polskim podziemiem, a niekiedy w pewnym zakresie słuchająca rozkazów lokalnych dowódców AK, np.: oddział „Miszki Tatara” (Michaiła Atamanowa), poza angażowaniem znacznych sił niemieckich, stanowił „przykrywkę" dla akcji wykonywanych przez polski ruch oporu. Niemcy przeważnie nie stosowali odpowiedzialności zbiorowej wobec ludności cywilnej, jeżeli wiedzieli, że akcję przeprowadzili Sowieci. Dlatego używanie języka rosyjskiego stało się normą w czasie akcji, zarówno AK, jak i BCh. Zimą z 1943 na 1944 rok partyzantka sowiecka została włączona do tzw. rajdowych oddziałów partyzanckich – przerzucanych przez front dużych zgrupowań sowieckich, działających na głębokim zapleczu wroga.
Wysiedlenia z Zamojszczyzny
Pierwsze wysiedlenia miały miejsce już w listopadzie 1941 roku i objęły kilka wsi w powiecie zamojskim. Miały one dosyć „łagodny”, prawdopodobnie próbny charakter, a ich ofiary zostały osiedlone w innych wsiach polskich. Cały rok 1942 „mówiono” o planowanych wysiedleniach, a dowódcy podziemia otrzymali instrukcje i rozkazy nakazujące podjęcie akcji zbrojnych w sytuacjach kryzysowych. Intensywnie szkolono żołnierzy, gromadzono broń i wyposażenie.
Na Zamojszczyźnie broni było dość sporo. Tu przecież swój szlak bojowy kończyła prawoskrzydłowa grupa Armii Kraków oraz wojska Frontu Północnego i Armii Lublin. Był to nadal jednak towar deficytowy. Dla przykładu za jeden nabój płacono równowartość bochenka chleba. Ponadto wywiad AK zdobył kopię mapy wysiedleń. Wprawdzie tylko powiatu zamojskiego, ale i tak umożliwiło to podjęcie oporu, zarówno czynnego, jak i biernego już w trakcie pierwszych akcji niemieckich.
Nie spodziewano się natomiast brutalności z jaką przeprowadzano wysiedlenia i w tym zakresie Niemcom rzeczywiście udało się uśpić czujność podziemia.
Sądzono, że ludność polska będzie przesiedlana na inne tereny, tak jak to działo się dotychczas w Wielkopolsce, na Śląsku i Pomorzu oraz w trakcie, wspomnianych wcześniej, wysiedleń z roku 1941. Tymczasem brutalność okupanta zaskoczyła wszystkich. Ludzi wyganiano z domów, dając tylko 25 minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy (30 kg na rodzinę i 20zł). Często i ten skromny majątek był grabiony, a opornych lub próbujących uciekać po prostu zabijano.
Wysiedloną ludność stłoczono w obozach przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu, gdzie w ciężkich warunkach sanitarnych, głód, choroby i zimno zaczęły wkrótce zbierać straszliwe żniwo. W obozach tych prowadzono tzw. „badania rasowe”, na podstawie, których jednych przeznaczano do zniemczenia, innych do przymusowej pracy na terenie Niemiec, a ok. 20 proc. do natychmiastowej eksterminacji w Oświęcimiu i Majdanku. Przy tym bezwzględnie segregowano ludzi, rozrywając rodziny, małżeństwa, odbierając dzieci matkom. W gospodarstwach, z których wyrzucono prawnych właścicieli, hitlerowcy osiedlali Niemców z różnych krajów Europy. Najwięcej z Besarabii (dzisiejsza Mołdawia) i Rumunii ale też z Bośni, Chorwacji, Serbii, Słowenii, Ukrainy oraz rodzimych volksdeutschów.
Tych ostatnich, z racji XVIII i XIX-wiecznego osadnictwa, na Zamojszczyźnie było dość sporo. Byli to ludzie głównie z nizin społecznych, nie znający się na uprawie roli ani na żadnych rzemiosłach, ślepo wierzący w ideologię nazistowską, często nadużywający alkoholu, chętni do rabunku, z nienawiścią i pogardą odnoszący się do Polaków i wszystkiego, co polskie. Rabunki, pobicia, nawet morderstwa, były na porządku dziennym, a przypadki względnie poprawnych stosunków z ludnością polską były niezwykle rzadkie. Ze względu na śniadą cerę, przez mieszkańców Zamojszczyzny nazywani byli Czarnymi lub Cyganami.
Mężczyźni byli uzbrojeni i umundurowani, odbywali ćwiczenia wojskowe oraz uczestniczyli w akcjach przeciwko ludności polskiej i ruchowi oporu. Dowodzili nimi tzw. dorfführerowie. Byli nimi zasłużeni żołnierze niemieccy, inwalidzi wycofani z frontu, często esesmani. Ponadto w większości zasiedlonych wsi utworzono silne posterunki żandarmerii, umieszczone w murowanych budynkach, ufortyfikowane i wyposażone w broń maszynową.
Początek terroru
Masowe wysiedlenia rozpoczęli Niemcy w gminie Skierbieszów, w nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. Polskie podziemie zareagowało zbrojnie prawie równocześnie z początkiem niemieckiej akcji. Do pierwszej walki doszło po południu 29 listopada. Pluton AK „Konrada” (Edwarda Lachawca) starł się koło lasu cześnickiego z plutonem żandarmerii wracającym do Zamościa po wysiedleniu Wolicy Śniatyckiej. Po około godzinnej walce obie strony wycofały się mając po jednym rannym. To zdarzenie jest uważane za początek powstania zamojskiego.
Również 29 listopada w nocy patrol z kompanii AK „Norberta” (Jana Turowskiego) zaatakował zasiedloną przez „Czarnych” wieś Udrycze. Równocześnie rozpoczął się bierny opór. Ludność z zagrożonych wysiedleniem wsi masowo uciekała. Celem ucieczek były małe wsie i kolonie położone w pobliżu lasów, majątki polskie zarządzane przez Niemców, w których polska administracja niższego szczebla, często fikcyjnie, zatrudniała całe rodziny. Niezwykle istotną rolę odegrała Ordynacja Zamoyskich. W jej majątkach i przedsiębiorstwach schronienie i zatrudnienie, poza ludnością cywilną, znalazło bardzo wielu oficerów i żołnierzy AK. Kto mógł uciekał, do innych powiatów. Zdarzało się, że z niektórych wsi, w wyniku wysiedlenia, Niemcom udawało się przywieźć do obozu w Zamościu tylko kilkoro staruszków.
Regularne powstanie
Pierwsze prowadzone przez Polaków akcje odwetowe miały stosunkowo łagodny charakter. Nasiedleńców dotkliwie bito i nakazywano przy tym wyjazd do swojej ojczyzny. Zabierano im też broń, ubrania, buty, artykuły żywnościowe. Zdarzało się, że rozebranym do bielizny „Czarnym” kazano leżeć w śniegu na trzaskającym mrozie. Ponieważ jednak koloniści byli uzbrojeni, coraz częściej dochodziło do walki, zaczynali ginąć ludzie, płonęły też wsie. Do końca 1942r. oddziały AK i BCH wykonały co najmniej 20 akcji odwetowych o różnym nasileniu. Dokładna liczba jest trudna do ustalenia, ponieważ wiele z nich to drobne napady ograniczające się tylko do ostrzeliwania i podpalania zabudowań, przeprowadzane po kilka przez jeden patrol w ciągu jednej nocy, inne natomiast to duże wypady połączone z walką, zdobywaniem posterunków żandarmerii itp. Niektóre wsie były atakowane po kilka razy. Zaczęto też prowadzić inne akcje, w tym na szlakach komunikacyjnych oraz napady na urzędy gminne, poczty, posterunki żandarmerii i policji ukraińskiej.
30 grudnia rozegrała się bitwa pod Wojdą. Wzięła w niej udział I Kadrowa Kompania BCh, dowodzona przez przysłanego przez Komendę Główną AK, instruktora, cichociemnego Jerzego Mara-Meyera „Visa” oraz pluton sowiecki Wasyla Wołodina. W jej wyniku po całodziennym boju ze znacznie przeważającymi siłami wroga, partyzanci wycofali się z pola walki ponosząc przy tym stosunkowo niewielkie straty. Po bitwie, na skutek rozbieżności co do sposobu prowadzenia dalszych działań, dowództwo BCh przeniosło por. „Visa” na mało znaczące stanowisko w organizacji terenowej, a jego kompania została rozwiązana.
W noc sylwestrową 1942 r. oddziały Zamojskiego Inspektoratu Armii Krajowej i nieliczne BCh przeprowadziły wielką akcję o kryptonimie „Wieniec II”, której celem były głównie stacje, mosty, pociągi, urządzenia kolejowe oraz inne obiekty wokół Zamościa. Przeprowadzono też trzy znaczne akcje odwetowe, odkopano i przecięto kabel łączący Berlin z frontem wschodnim oraz wykonano wiele wyroków na agentach gestapo. Akcja „Wieniec II” była bliźniaczą dla akcji „Wieniec” w wyniku, której w nocy z 7 na 8 października oddziały Warszawskiego Okręgu AK zablokowały warszawski węzeł kolejowy. Był to wyraźny sygnał dla okupanta, że w Polsce działa jednolite i silne podziemie mogące skutecznie i boleśnie uderzyć w każdej części kraju. „Wieniec II”, powiódł się znakomicie, w jego wyniku w noc sylwestrową garnizon niemiecki w Zamościu otrzymał ponad 60 powiadomień o polskich atakach głównie na transport kolejowy, a przerwa w ruchu na niektórych liniach trwała nawet kilka dni.
Akcja „Wieniec II” oraz żywiołowa, a następnie coraz bardziej zorganizowana i zmasowana ofensywa polska spotkała się z kontrakcją niemiecką skierowaną głównie przeciw ludności cywilnej. Okupant stosował odpowiedzialność zbiorową - za jednego zabitego Niemca często rozstrzeliwano dziesięciu i więcej Polaków.
Największa zbrodnia w tym okresie miała miejsce 11 grudnia we wsi Kitów, gdzie hitlerowcy zamordowali ok. 150 osób, w tym wiele dzieci. To przelało czarę goryczy. Komendant Zamojskiego Inspektoratu AK major Edward Markiewicz „Kalina” wydał rozkaz przeprowadzenia bardzo dużej akcji odwetowej. Wybór padł na Cieszyn, ponieważ przed wysiedleniem mieszkali tam przeważnie Ukraińcy, których przesiedlono do powiatu hrubieszowskiego, a osiedleni „Cyganie” byli wyjątkowo wrogo nastawieni do Polaków i butni. Tym bardziej, że już raz odparli atak partyzantów w noc sylwestrową. Do wypadu wyznaczono plutony AK: „Wiktora” (Stefana Kwaśniewskiego) z Mircza, „Alberta” (Horodyńskiego) z Podhorzec, „Ryszarda” (Józefa Kaczoruka) z Kazimierówki oraz drużynę z plutonu „Huragana” (Franciszka Jasińskiego) z Gdeszyna. Utworzoną w ten sposób kompanią dowodził por. „Góral” (Franciszek Krakiewicz).
Atak nastąpił w nocy z 25 na 26 stycznia 1943r. Dzięki zaskoczeniu, brawurze i doskonałemu dowodzeniu w ciągu godziny ze wsi zostały zgliszcza. Pod koniec akcji ubezpieczenie starło się z odsieczą jaką wysłał posterunek żandarmerii z Grabowca, a na horyzoncie ukazały się światła ciężarówek wyjeżdżających z Zamościa. Zaraz jednak zagrała trąbka – sygnał odwrotu i długi sznur sań zniknął w mroku nocy. Według prof. Jerzego Markiewicza zginęło 160 Niemców w tym obsada silnego posterunku żandarmerii, a kolejnych 60 zostało rannych. Liczbę ok. 150 zabitych i rannych podaje uczestnik tej akcji Witold Hryniewiecki. Kompania „Górala” miała 5 rannych, z których jeden zmarł.
Kilka dni później Niemcy urządzili wielką uroczystość pogrzebową, połączoną z manifestacją, w czasie której na widok publiczny wystawiono ponad 100 trumien. To był prawdziwy szok. Telefonicznie został zawiadomiony sam Himmler, który nakazał wnikliwe śledztwo i odwet. Ale dla Niemców stało się jasne, że bez zniszczenia partyzantki dalsze wysiedlenia są niemożliwe. Dlatego przerwali akcję wysiedleńczą i skupili się na tropieniu i zwalczaniu polskich oddziałów zbrojnych.
W tym czasie na pograniczu powiatów zamojskiego i tomaszowskiego utworzyło się wielkie skupisko zbiegłej ludności oraz silne zgrupowanie oddziałów BCh, którego żołnierze przeprowadzili wiele akcji, a ponadto w celu zorganizowania zaopatrzenia musieli wykonywać wiele napadów, zarówno na nasiedlone wsie, jak i majątki przejęte przez Niemców.
Nie mogło to ujść uwadze okupanta, który planował akcję pacyfikacyjną. Dzięki podsłuchowi rozmów telefonicznych wywiad BCh wiedział o tych planach.
Bitwa pod Zaborecznem
W tych warunkach rankiem 1 lutego 1942 r. doszło do wielkiej bitwy pod Zaborecznem. Ze strony polskiej wzięły w niej udział kompanie BCh: „Sielskiego”(Władysława Maślanki), „Głowackiego”(Jana Głogowskiego), „Burskiego”(Stanisława Burdy), „Szczerbińskiego (Piotra Mielnika), „Turzyńca” (Władysława Chmielowca) oraz pluton AK „Lisa” (Bronisława Piaseckiego). Całością dowodził Komendant Tomaszowskiego Obwodu BCh por. „Grzmot” (Franciszek Bartłomowicz) Siły niemieckie - pododdziały I Zmechanizowanego Batalionu Żandarmerii oraz zmobilizowani „Czarni” z nasiedlonych wiosek były dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie liczniejsze od polskich. Ponadto żołnierze BCh, choć dość liczni (prawdopodobnie ok. 350 ludzi), dysponowali bardzo małą ilością broni maszynowej.
Pomimo to Polakom udało się nie tylko powstrzymywać ataki wychodzące z różnych kierunków przez cały dzień, ale też zadawać znaczne straty przy bardzo małych stratach własnych. Wraz z zapadnięciem zmroku w sytuacji, gdy wszystkie rezerwy były zaangażowane w walce, a Niemcom wciąż przybywały posiłki komendant „Grzmot” zarządził odwrót w kierunku lasów Roztocza. Następnego dnia odpoczywający partyzanci zostali zaskoczeni we wsi Róża. Większości udało się wycofać. Największe straty poniósł szpital polowy, z którego nie zdołano ewakuować rannych. W nocy kompanie BCh zostały rozwiązane, a żołnierze pojedynczo lub małymi grupkami udali się do domów.
Zimowe otwarte walki kończą się potyczką pod Osuchami gdzie 10 lutego miejscowy pluton AK dowodzony przez ppor. „Kruka” (Stanisława Makucha) urządził zasadzkę na powracających z obławy żandarmów zadając im duże straty. Ostatecznie ppor „Wir” rozformował swoje wojsko pozostawiając jedynie ok. 100 najlepszych ludzi. Ta grupa, tzw. Kompania Józefowska stała się pierwszym stałym oddziałem partyzanckim na Zamojszczyźnie. W innych rejonach Zamojszczyzny w tym czasie poza drobnymi starciami, nie doszło do większych walk.
Ten etap powstania należy uznać za jednoznacznie zwycięski dla strony polskiej. W dniu 22 lutego 1943 r. Hans Frank oficjalnie zarządził wstrzymanie akcji przesiedleńczej na Zamojszczyźnie. Stało się jasne, że miejscowe siły, nawet przy wsparciu z innych regionów Generalnej Guberni, nie są w stanie nie tylko pokonać polskiego ruchu oporu, ale i zapewnić bezpieczeństwa nasiedleńcom.
Sami zaś nasiedleńcy nie stanowią żadnej poważnej siły. Należy przy tym pamiętać, że chociaż największe liczące ponad 400 ludzi zgrupowanie „Wira” nie stoczyło zbyt wielu walk, to jego ruchy nie mogły ujść uwadze okupanta. Była to swoista demonstracja siły. Dał temu wyraz w swoim raporcie niemiecki dowódca wspomnianego wcześniej Zmechanizowanego Batalionu Żandarmerii, który centrum powstania widział w okolicy Józefowa lub Aleksandrowa. Choć w rzeczywistości takiego centrum nie było.
Zimowa kampania była też lekcją dla Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Okazało się bowiem, że duże, liczące kilkuset ludzi zgrupowania nie tylko są mało efektywne i mało ruchliwe, ale też stanowią łatwe do wytropienia obiekty. Poza tym biedna, obrabowana i wymęczona okupacją wieś, nie była w stanie dać schronienia ani zaopatrzenia setkom młodych ludzi. Brakowało wszystkiego, szczególnie w okresie zimowym. Nie tylko żywności, broni czy mundurów, ale często zwykłych butów lub ciepłych płaszczy.
Witold Hryniewiecki pisze, że na akcję w Cieszynie kilku żołnierzy stawiło się w drewniakach – innych butów po prostu nie mieli. Od tej pory, zarówno AK, jak i BCh będą się starały działać w oparciu o mniejsze oddziały w sile plutonu, rzadziej kompanii. Dobrze uzbrojone, złożone z najlepszych żołnierzy, najczęściej tzw. „spalonych”, czyli tych, którzy stracili możliwość legalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Z tych grup zwanych Oddziałami Dywersji Bojowej, z czasem wykształcą się słynne Oddziały Leśne AK. W BCh będą to tzw. Oddziały Specjalne. Nawet rok później, gdy wiele oddziałów będzie działać w strukturach batalionów, ich dowódcy będą przestrzegać zasady rozpraszania sił i tylko w celu przeprowadzenia większych akcji będą zbierać je w jednym miejscu.
Piotr Witkowski
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.