– Pamiętam ten widok, jakby to było dziś: wielki karabin maszynowy stał naprzeciw nas na tych swoich dwóch rozkraczonych nóżkach. Z boku zwisała taśma z błyszczącymi w słońcu nabojami. Nad karabinem spokojnie stał sobie niemiecki żołnierz, który za moment miał nas wszystkich rozstrzelać – wspomina wydarzenia z 5 sierpnia 1944 r. Wiesław Kępiński. Ten dzień zapisał się w historii Warszawy jako „czarna sobota”. Od rana bandy niemieckich zbrodniarzy pod dowództwem Heinza Reinefartha i Oskara Dirlewangera dokonywały na Woli rzezi ludności cywilnej. Tylko tego dnia zamordowano około 20 tys. osób.
Czarna sobota
Rodzina państwa Kępińskich tuż po wybuchu Powstania Warszawskiego schroniła się w podziemiach cerkwi stojącej naprzeciw ich kamienicy przy ulicy Wolskiej 143. W prawosławnej świątyni ukryły się 62 osoby. Większość z nich stanowili mieszkańcy pobliskich domów. Oprócz 11-letniego Wiesława byli tam też jego ojciec Stanisław, matka Stanisława, jego młodszy brat Sylwester, a także starszy brat, który przyprowadził do cerkwi swoją ciężarną żonę i jej młodszą siostrę. Ojciec pana Wiesława w czasie wojny pracował na cmentarzu prawosławnym. Pobliska cerkiew wydawała się więc dla rodziny Kępińskich najbardziej naturalnym miejscem do przeczekania zawieruchy, która rozpętała się właśnie w Warszawie.
Wiesław Kępiński nawet dziś ze wzruszeniem wspomina, że dzień przed czarną sobotą wybiegł z cerkiewnej kryjówki na chwilę do domu, by wypuścić swoje dwa czyżyki.
– Na Wolskiej panowała wtedy martwa cisza. Wszedłem do naszej sutereny i otworzyłem klatkę oraz lufcik. Oba ptaszki wyfrunęły na wolność. Chyba przeczuwałem, że już nigdy nie wrócimy do domu... – mówi Wiesław Kępiński.
Następnego dnia koło południa ludzi ukrywających się w cerkwi przeraził łomot karabinowych kolb uderzających w piwniczne okienka. Nie tracąc ani chwili, Niemcy wyprowadzili wszystkich z cerkwi i w kierunku pobliskiego rowu biegnącego wzdłuż ulicy Wolskiej. Zupełnie nie obchodziło ich, że wszyscy prowadzeni przez nich ludzie byli cywilami. W ten sposób wykonywali rozkaz Hitlera: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.
– Na początku naszej grupy szedł mój ojciec. Ja szedłem na końcu, wraz z matką, która niosła na rękach mojego malutkiego braciszka Sylwusia. Mama cały czas powtarzała jak w amoku: „Zabiją nas, zabiją”. Ja z kolei szarpałem za rękę niemieckiego żołnierza, który prowadził nas na śmierć. Pamiętam, że mówiłem do niego po polsku, żeby nas nie zabijał – wspomina Wiesław Kępiński. – Ale akurat to, że szedłem na samym końcu, okazało się dla mnie ratunkiem. Wał ziemi, przy którym nas ustawiono, był niższy właśnie przy końcu, a poza tym nie było w tym miejscu krzaków. Gdy staliśmy już ustawieni w szeregu, w pewnym momencie po prostu odwróciłem się i po dwóch–trzech krokach byłem już na szczycie wału. Wtedy jeden z Niemców strzelił. Bardzo dobrze, że strzelił, bo to mnie uratowało. Upadłem i sturlałem się na drugą stronę tego wału.
Niemcy byli przekonani, że chłopak zginął. Kula ugodziła Wiesława Kępińskiego centymetr od kręgosłupa, ale szczęśliwie przeleciała na wylot, nie uszkadzając żadnego ważnego organu.
– Straciłem przytomność na pewien czas. Nigdy nie będę już wiedział, ile czasu byłem wtedy nieświadomy. Być może były to sekundy, a być może minuty. W każdym razie nie słyszałem odgłosów egzekucji. Niemcy byli pewni, że udało im się mnie zabić, ale mały Wiesio wstał i uciekł – uśmiecha się Wiesław Kępiński.
Jedenastolatek przedarł się przez ogrodzenie na teren cmentarza prawosławnego, gdzie na chwilę ukrył się w grobowcu. Nie wytrzymał jednak w tym miejscu długo, ponieważ widok trumien okazał się dla niego zbyt straszny. Później trafił na moment pod skrzydła mieszkającej przy cmentarzu kobiety, która opatrzyła go prowizorycznie. Przez następne dni schronienie znajdował u przypadkowych osób, aż w końcu trafił na pewien czas pod opiekę swojej matki chrzestnej, która mieszkała nieopodal ulicy Wolskiej.
– Bardzo długo goiła mi się ta rana. To było bardzo unerwione miejsce. Podczas powstania każdą większą eksplozję czułem w środku, jakby mi ktoś szpilę wkładał w tę ranę – mówi Wiesław Kępiński. – Po wielu latach zacząłem analizować tę sytuację. Dlaczego akurat ja szedłem na końcu grupy ludzi prowadzonej na egzekucję? Inaczej pewnie nie udałoby mi się uciec. Jestem przekonany, że to Bóg mnie tak poprowadził. Nie tylko zresztą podczas tej egzekucji, ale także później, gdy wskazywał mi, gdzie mam się ukryć, żeby przetrwać.
Czytaj też:
Likwidatorzy z AK
Spośród najbliższej rodziny Wiesława Kępińskiego Powstanie Warszawskie przeżyła jeszcze jego starsza siostra Henia, a także brat Stanisław, który został wywieziony na roboty do Niemiec. Po upadku powstania siostra zabrała małego Wiesia do wsi pod Skierniewicami, gdzie przeżyli kilka następnych miesięcy.
– Wracając wiosną 1945 r. do Warszawy, cały czas się modliłem, żeby udało mi się odnaleźć resztę rodziny. Łudziłem się, że być może oni również zdołali jakoś przeżyć egzekucję. Szukałem na parkanach jakiejś kartki z wiadomością od rodziców. W końcu jednak w rowie obok cerkwi znalazłem podziurawioną kulami książeczkę ubezpieczeniową rodziców. Mój tata miał ją przy sobie w chwili śmierci. Wtedy przestałem się łudzić. Ta książeczka czekała tam na mnie tyle czasu... To było najgorsze uczucie – dotarło do mnie, że jestem sam na tym świecie – mówi Wiesław Kępiński.
Po wojnie jednak znów szczęście uśmiechnęło się do chłopca, który w „czarną sobotę” uciekł śmierci. Sierotę przygarnęli pod swój dach Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie.
– Napisałem kiedyś „Balladę o pewnej rodzinie”, w której opisuję, jak to moi rodzice zakochali się w sobie – ona Stasia, a on Stanisław. Potem pojawiła się bieda, ciągle się kłócili, aż w końcu przyszła egzekucja – mówi Wiesław Kępiński. – Szli na śmierć i nawet nie mieli czasu, żeby wybaczyć sobie wszystko to, co było między nimi nie tak. Następuje salwa i tak się kończy „Ballada o pewnej rodzinie”...
Swołocz najgorszego sortu
2 września 1944 r. 18-letni Jerzy Krauze ps. Lot na własną rękę próbował przebić się z opanowanego przez Niemców Starego Miasta. Dzień wcześniej nie udało mu się przedostać do Śródmieścia kanałami. „Lot” tego dnia był świadkiem upadku Starego Miasta, na placu Zamkowym widział świeżo zniszczoną przez Niemców kolumnę Zygmunta. To właśnie wtedy przeżył najbardziej wstrząsającą chwilę swojego życia.