Piotr Włoczyk: Czym była korienizacja?
Prof. Henryk Stroński: Była to polityka wzmacniania nierosyjskich grup narodowościowych zamieszkujących Związek Sowiecki. Przede wszystkim tych, które były uciskane w czasach carskich. Zachęcano je do używania swoich języków, do rozwijania własnej kultury, ale w treści stricte komunistycznej. W ten sposób Moskwa dbała o sowietyzację, dawała zielone światło m.in. mniejszości polskiej zamieszkującej ZSRS na rozwój kulturalno-oświatowy w postaci szkolnictwa, prasy, tworzenia rad wiejskich i rejonów.
W teorii brzmi to dobrze. Ile było w tym propagandy, a ile faktycznej liberalizacji?
To nie były działania pozorowane i trzeba przyznać, że jak na owe czasy (lata 20.) było to bardzo liberalne podejście, patrząc na stosunek krajów europejskich do zamieszkujących ich tereny mniejszości.
Czemu to miało służyć? Przecież komuniści uważali silną tożsamość narodową za przeszkodę na drodze do budowania społeczeństwa komunistycznego.
Celem było przeciągnięcie na swoją stronę grup narodowościowych, które były tłamszone przez carat. Równocześnie dawało to możliwość rozgrywania mniejszości narodowych i przeciwstawiania ich większym wspólnotom narodowym na zasadzie „dziel i rządź”. Przykładowo na Ukrainie co dziesiąta rada wiejska była nieukraińska.
W ten sposób w 1926 r. na terenie Ukraińskiej SRS powstał Polski Rejon Narodowy im. Juliana Marchlewskiego, zwany też Marchlewszczyzną, z kolei na sowieckiej Białorusi utworzono Polski Rejon Narodowy im. Feliksa Dzierżyńskiego, czyli Dzierżyńszczyznę. Jak bardzo polskie były te polrajony?
Na Ukrainie świadomość narodowa była dosyć płynna. W 1926 r. swoją polskość jednoznacznie deklarowało ok. 0,5 mln mieszkańców Ukrainy, z których 44 proc. władało językiem narodowym. Ludność była tam bardzo pomieszana. Dość powiedzieć, że na Marchlewszczyźnie nie było ani jednej wsi, gdzie 100 proc. ludności stanowiliby Polacy. Obok nich mieszkało bowiem wielu Ukraińców, a także Niemców i Żydów. Z 41 tys. mieszkańców tego polrajonu 70 proc. stanowili Polacy. Dzierżyńszczyzna, powstała siedem lat później, była zamieszkana przez ludność słabiej związaną z polskością. Oficjalnie 50 proc. mieszkańców deklarowało polskie pochodzenie, ale trzeba do tych danych podchodzić z rezerwą. Polscy komuniści musieli tu nieco „nagiąć” statystykę, ponieważ w innym przypadku nie byłoby formalnych podstaw tworzyć polskiego rejonu. Miejscowa ludność polska była właściwie pozbawiona elit, ponieważ większość tych ludzi po 1921 r. uciekła do Polski. Na miejscu została prosta ludność chłopska i zdeklasowana drobnoszlachecka.
Dlaczego ci ludzie nie uciekli do Polski?
Niektórzy chcieli wyjechać, ale to było bardzo trudne. Ci ludzie mieli drobne gospodarstwa i nic poza tym. Byli biedni jak myszy kościelne. Mieli nadzieję, że Związek Sowiecki mimo wszystko da im spokojnie żyć. Zresztą początki nie były takie złe – rząd bolszewicki obiecał im ziemię i faktycznie rozparcelował majątki ziemian, a następnie oddał je biedocie. Inna sprawa, że bolszewicy już 10 lat później brutalnie odebrali tę ziemię...
Kto konkretnie stał za powołaniem Marchlewszczyzny? Julian Marchlewski zmarł rok wcześniej, w 1925 r.
Polscy komuniści bardzo parli do stworzenia polskiego rejonu. Wszędzie wkoło inne narodowości tworzyły swoje własne rejony, np. Niemcy, Bułgarzy, Grecy na południu Ukrainy. To było jak wyścig między komunistami reprezentującymi poszczególne mniejszości. Szybkie powołanie do życia Marchlewszczyzny było dla polskich komunistów w ZSRS wyznacznikiem ich skuteczności w sowietyzacji ludności. Marchlewski był zwolennikiem tej polityki i, jak wiadomo, był przeciwnikiem niepodległości Polski. Marzył o Polsce komunistycznej i jej wejściu do składu ZSRS. To jemu w hołdzie nazwano ten rejon jego nazwiskiem. Wiadomo, że gorącym zwolennikiem utworzenia polrajonów był również „Żelazny Feliks”, a także inni komunistyczni emigranci: Tomasz Dąbal, Bolesław Skarbek, Julian Leszczyński.
To ciekawe, bo Dzierżyński przecież gardził polskością.
To prawda, że gardził polskim duchem narodowym, ale w wydaniu burżuazyjnym, a nie proletariackim. Co ciekawe, Zofia Dzierżyńska pojawiła się na uroczystym otwarciu Marchlewszczyzny wiosną 1926 r. Przywiozła nawet ze sobą prezenty. Wraz z nią przyjechał Feliks Kon, teoretyk bolszewicki, który był faktyczną siłą sprawczą stojącą za tworzeniem tego polrajonu. Pamiętajmy jednak, że Moskwa miała w utworzeniu Marchlewszczyzny swój ukryty cel: do początku lat 30. uważano bowiem ten rejon za inkubator polskich kadr komunistycznych, które można by potem przeszczepić do pokonanej przez bolszewików Polski. Początkowo problemem był właśnie brak kadr. W polskiej prasie komunistycznej ukazującej się w Moskwie i Charkowie zaczęto więc zapraszać na Marchlewszczyznę, a potem na Dzierżyńszczyznę, specjalistów znających język polski. W ten sposób przyjechało tam wielu wykształconych ludzi, fachowców z różnych dziedzin.
Początkowo Polacy nie mieli chyba powodów do niepokoju?
Powiedziałbym wręcz, że Polacy początkowo bardzo zyskali na utworzeniu swojego rejonu. Był to region bardzo zacofany pod względem cywilizacyjnym. Budżet Marchlewszczyzny był w 90 proc. dotowany przez Moskwę oraz sowiecką Ukrainę. Podniesiono z ruiny istniejące tam od czasów carskich huty szkła i zmodernizowano dwie fabryki porcelany, rozwijały się drobne przedsiębiorstwa, dużo też inwestowano w rolnictwo. Zbudowano nowe drogi, szpital i przychodnie, a także pocztę i wybudowano urzędy. Najwięcej jednak inwestowano w budowę nowych szkół. Przeprowadzono elektryfikację i pojawiły się telefony, a nawet kino. Obiektywnie trzeba przyznać, że to wszystko poprawiło poziom życia zwykłych mieszkańców.
Ile było tam faktycznej autonomii?
Unikam w tym kontekście używania słowa „autonomia”, choć wtedy tak to określano. Faktyczne swobody dotyczyły bowiem jedynie języka i kultury, natomiast wszystko, co polityczne i gospodarcze, należało do bolszewików. W stosunku do czasów carskich zmiany na tych polach były duże. W 55 szkołach nauczano wyłącznie po polsku. W języku polskim ukazywała się też gazeta „Marchlewszczyzna Radziecka” – tuba propagandowa bolszewików.
Jak dużo swobody było w kwestiach religijnych?
Struktura kościelna na Marchlewszczyźnie była bardzo słaba. Istniały tam tylko cztery kościoły parafialne. Początkowo w ZSRS bolszewicy rzucili wszystkie siły, by zwalczyć większego wroga: prawosławie. Na początku walka z Kościołem katolickim nie była zbyt ostra, żeby nie zrazić tamtejszej ludności, która była bardzo przywiązana do wiary. Zmieniło się to jednak w 1929 r. – władze sowieckie brutalnie usunęły wtedy z Marchlewszczyzny księży. Wiara została wyjęta spod prawa.
W 1930 r. rozpoczyna się na Marchlewszczyźnie kolektywizacja. Jaki jest tego efekt?
To początek końca Marchlewszczyzny, Polacy porzucili wówczas wszelkie złudzenia co do intencji władzy sowieckiej. Jednak to wcale nie żółwie tempo kolektywizacji wywołało tak drastyczne posunięcia bolszewików, ponieważ proces ten napotykał duże opory właściwie w całym ZSRS. Moskwa zaczęła dostrzegać, jak zmieniły się nastroje polityczne – mieszkańcy Marchlewszczyzny zaczęli uciekać w czasie kolektywizacji i głodu do Polski, NKWD raportowało, że nastroje są coraz bardziej antysowieckie. Nasilenie walki z Kościołem przyczyniło się do radykalizacji postawy zwykłych ludzi. Na co dzień demonstrowali oni bowiem narodową, a nie – jak chcieli tego bolszewicy – klasową jedność. Było to tuż przy granicy z II RP, co bardzo niepokoiło Moskwę i samego Stalina. Co ciekawe, Dzierżyńszczyzna powstała, kiedy kolektywizacja szła już pełną parą. I, o dziwo, tam nie było tak dużych problemów. Od razu miejscowi zorientowali się, jak wysoka jest cena oporu. Pamiętajmy jednak, że na Białorusi świadomość narodowa była wśród ludności pochodzenia polskiego dużo słabsza niż na Ukrainie.
Jak wyglądały represje wobec mieszkańców Marchlewszczyzny?
Kolektywizację zaczęto przeprowadzać bardzo brutalnie. Zabieranie mienia wywoływało jednak opór nie tylko werbalny, lecz także zbrojny. To z kolei tylko nasilało represje. Odpowiedzią były deportacje ludzi, którzy sprawiali władzy sowieckiej największe problemy. W ich miejsce sprowadzano tych Ukraińców, którzy byli ulegli woli bolszewików. W lutym 1935 r. wyrzucono z Marchlewszczyzny na wschodnią Ukrainę 7,3 tys. mieszkańców. Byli to sami Polacy, rodziny mieszane zostawiono w spokoju. Wreszcie 3 października 1935 r. rejon ten rozwiązano. Podobny los spotkał także znajdujący się tuż po sąsiedzku niemiecki rejon. Niemcom też nie ufano.
Czym to tłumaczono?
Oficjalnie względami gospodarczymi. Twierdzono, że nie ma już sensu sztucznie podtrzymywać rejon, który jest niewydolny gospodarczo. Tak naprawdę Stalin doszedł jednak do przekonania, że Polacy to wrogowie komunizmu i trzeba się z nimi rozprawić. W 1936 r. deportowano z Marchlewszczyzny do Kazachstanu ok. 5 tys. osób – również były to wyłącznie rodziny polskie.
W końcu przyszedł rok 1937 i zapadł ostateczny wyrok: rozpoczęto operację polską NKWD.
Marchlewszczyzna jako taka już nie istniała. NKWD zaczęło represje wobec resztki „szpiegów”, „dywersantów” i „agentów”, którzy mieli rzekomo pracować dla polskiego wywiadu. Funkcjonariusze bezpieki ścigali się na przełomie lat 1937 i 1938, kto zdemaskuje więcej polskich wrogów systemu. Gdzie było ich najłatwiej znaleźć? Oczywiście tam, gdzie były polskie rejony i gdzie mieszkali Polacy. Dorośli mężczyźni polskiego pochodzenia byli właściwie skazani na zagładę. Bardzo rzadko zapadał na nich wyrok inny niż śmierć. Rozstrzelano wówczas ok. 1,5 tys. mieszkańców Marchlewszczyzny. Zgładzono wszystkich ludzi, którzy w swoim czasie zajmowali kierownicze stanowiska w polrajonie. Na Dzierżyńszczyźnie dorośli mężczyźni również zostali w znacznej części wymordowani, a wiele polskich rodzin deportowano stamtąd na Północ. Ludzie robili wszystko, by ukryć swoją polskość, ale NKWD miało swoje sposoby, by ich zidentyfikować. Żniwo Operacji Polskiej było przerażające. W 1938 r. wsie były wyludnione, panował totalny strach, sąsiad bał się sąsiada. Polacy byli już wówczas w mniejszości. Ludzie widzieli ratunek w ucieczce do większych miast. Dopiero po 1956 r. Polacy zaczęli nieśmiało pukać do KGB i pytać, co się stało z ich bliskimi, których zabrano 20 lat wcześniej. Ci, którzy byli bardziej zastraszeni, zaczęli się dowiadywać o los swoich rodzin nawet dopiero za Gorbaczowa.
Jak to dziś wygląda?
Dzisiaj ponad połowa wiosek byłej Marchlewszczyzny już nie istnieje. Wyludnione osady porastają lasy. Ostatni mieszkańcy, którzy pamiętają tamte czasy, umierają. O dziwo jednak, wciąż można usłyszeć tam język polski. W niektórych większych miejscowościach polskość jakoś się uchowała: jest tak np. w Dołbyszu, Marianówce, Bykówce i w Kamiennym Brodzie. W kilku szkołach uczy się nawet języka polskiego. Życie polskie ogniskuje się tam wokół odbudowanych, a nawet założonych od nowa polskich parafii. To naprawdę niesamowite, że Polakom, którym w czasach stalinowskich z powodu pochodzenia groziła kompletna zagłada, mimo wszystko chciało się być Polakami.
Prof. Henryk Stroński jest wykładowcą Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, specjalizuje się w historii społeczności polskiej zamieszkującej dzisiejsze ziemie ukraińskie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.