Piotr Włoczyk: Kto kogo zaatakował w 1920 r.?
Prof. Bogdan Musiał: Wszystko zależy od adresata tego pytania. Wśród rosyjskich badaczy powszechny jest pogląd, że to Polska była wtedy agresorem. Polska ofensywa z 25 kwietnia 1920 r. była według nich wyrazem ekspansjonistycznej polityki państwa polskiego. Niestety również w Niemczech nie brakuje historyków, którzy powiedzieliby, że to Polska napadła na Sowietów, a ci, broniąc się, doszli do Warszawy. Niemiecka propaganda lat 20. i 30. nałożyła się na PRL-owską propagandę skierowaną przeciwko II RP i efekt jest taki, że przez długie lata ugruntowywał się pogląd, iż to bolszewicy byli wtedy ofiarami napaści. Nie było możliwości zrewidowania tego obrazu aż do początku lat 90.
Dlaczego właściwie uważamy wojnę polsko-bolszewicką za walkę obronną, skoro w podręcznikach historii wyraźnie jest napisane, że to Polska zaatakowała Sowietów 25 kwietnia 1920 r.?
Wojna polsko-bolszewicka to klasyczny przykład wojny prewencyjnej. Z naszego punktu widzenia była to więc wojna obronna. Według jej definicji ten, kto się czuje zagrożony nadciągającym atakiem strony przeciwnej, sam atakuje pierwszy, wyprzedzając cios. Latem 1919 r. polscy kryptolodzy złamali sowiecki szyfr, dzięki czemu polskie władze miały dokładny wgląd do sowieckich planów koncentracji wojsk na terenie dzisiejszej wschodniej Białorusi. Informacje zdobyte przez nasz wywiad jednoznacznie wskazywały, że Sowieci planowali atak na polskie pozycje – Moskwa przygotowania do tego zaczęła na dobre w styczniu 1920 r. Z tego odcinka frontu miało zostać wyprowadzone uderzenie na polskie siły. Bolszewicy górowali nad nami liczebnością wojsk i pod względem uzbrojenia, a ich przewaga z dnia na dzień rosła. Dlatego Józef Piłsudski zdecydował się przejąć inicjatywę i uderzyć, zanim Sowieci w pełni przygotują się do zmasowanego ataku.
Z wojną prewencyjną jest jednak taki problem, że czasem trudno wytłumaczyć światu, iż faktycznie chodziło o wyprzedzenie ataku, a nie o usprawiedliwienie zwykłej napaści.
Na początku 1920 r. Józef Piłsudski nie zastanawiał się, czy da się przekonać resztę świata, że atak Polaków to uderzenie prewencyjne. Jego celem było ratowanie Polski, a nie kalkulowanie, jak przyjmie to opinia publiczna w Niemczech lub w Wielkiej Brytanii. To była trzeciorzędna sprawa. Poza tym Polacy, jeżeli chcieliby tłumaczyć reszcie świata, że była to wojna prewencyjna, musieliby od razu wyłożyć karty na stół i pokazać, że udało im się złamać sowieckie szyfry. Z wojskowego punktu widzenia byłoby to samobójstwo. Bolszewicy dopiero pod koniec sierpnia zrozumieli, że ich komunikacja jest przechwytywana przez przeciwnika. Zauważyli, że polskie wojska uderzały zawsze na najsłabszych odcinkach frontu.
Co było celem naszego uderzenia na Kijów?
Chodziło o odrzucenie Sowietów z centralnej Ukrainy za Dniepr i wsparcie Ukraińskiej Republiki Ludowej w zorganizowaniu władzy na tych terenach. To była próba ponownego utworzenia państwa ukraińskiego, które byłoby sprzymierzeńcem Polski. W ten sposób Polacy planowali odciążenie południowego odcinka frontu. Oddziały polskie walczyłyby w takim wariancie na północnym odcinku, gdzie w późniejszym okresie miało dojść do kolejnego ataku.
Jak Zachód przyjął nasze uderzenie wyprzedzające?
Największy krzyk podniesiony został w Niemczech. Ten kraj był żywotnie zainteresowany zniszczeniem Polski, więc bolszewicy byli dla Niemców sprzymierzeńcami w tej sprawie. Berlin zresztą doskonale wiedział wówczas, że Sowieci przygotowują się do wojny z Polską, ponieważ Moskwa tuż przed polską ofensywą sondowała w Niemczech, czy istnieje szansa na wspólną wojnę przeciwko Polsce. Trzeba tu zaznaczyć, że Niemcy mimo wszystko dosyć sceptycznie odnosili się do tych inicjatyw, ponieważ Międzynarodówka Komunistyczna podburzała akurat wtedy niemieckich robotników i wzywała ich do obalenia rządu. Moskwa tak samo szukała sprzymierzeńców po stronie litewskiej i łotewskiej. Litwini przyjęli postawę wyczekującą, ale Łotysze odmówili wsparcia bolszewików. Niemiecka opinia publiczna była urabiana, żeby jak najwięcej obywateli uważało Polskę za agresora w wojnie polsko-bolszewickiej. Niestety, ten przekaz rezonuje w Niemczech do dziś.
A reszta Zachodu?
Opinia publiczna we Francji i w Wielkiej Brytanii zdawała sobie sprawę z tego, że Polska będzie celem następnego ataku bolszewików. Oczywiście kręgi lewacko-komunistyczne starały się przedstawić nas jako agresorów, ale mało kto wierzył w takie opowieści.
Przy okazji naszego ataku wyprzedzającego odpadł chyba Sowietom problem ogłoszonej przez Moskwę doktryny o „samostanowieniu narodów” – skoro to bolszewicy zostali zaatakowani przez Polaków, to mogli nas przecież oficjalnie ujarzmić, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Według mnie ta sprawa była jednak drugorzędna, ponieważ na całym świecie i tak zdawano sobie sprawę z tego, że bolszewickie obietnice to czysta propaganda.
W jakim stanie były siły sowieckie, gdy Polacy wyprowadzili uderzenie?
Największym ich problemem była dyscyplina. Większość żołnierzy to byli chłopi, którzy generalnie niechętnie patrzyli na bolszewizm z powodu dokonywanych rekwizycji. Pamiętajmy, że w okresie wojny z Polską Sowieci mieli na karku nie tylko Wrangla, lecz także powstania chłopskie. Według instrukcji Trockiego zaczęto budować oddziały zaporowe, aby próbować powstrzymać masowe dezercje. Uciekinierzy z szeregów Armii Czerwonej tworzyli bandy rabunkowe, destabilizując tym samym zaplecze sowieckie. Brano więc zakładników z rodzin rekrutów, żeby zapewnić sobie spokój w szeregach. Polacy dobrze wychwycili słabość przeciwnika – dwa dni przed naszym atakiem Trocki alarmował kierownictwo partii, że należy nasycić szeregi Armii Czerwonej komisarzami, prawdziwymi komunistami, bo zdecydowana większość żołnierzy prezentowała poglądy „niepewne politycznie”. Ten alarm został jednak wszczęty za późno.
Co by się stało, gdyby Polacy nie złamali sowieckich szyfrów i gdybyśmy nie dokonali uderzenia wyprzedzającego?
W kwietniu sowieckie wojska nie były jeszcze w pełni przygotowane do ataku – nie były odpowiednio ustawione, brakowało ludzi, sprzętu, a – co najważniejsze – motywacji. Brakowało im jeszcze kilku tygodni spokoju – atak nastąpiłby w maju lub czerwcu. W takim wariancie Polacy zostaliby zaatakowani przez przygotowane do tego armie, które miałyby po swojej stronie inicjatywę. Co by dało Polsce, że to my bylibyśmy tymi napadniętymi? Moim zdaniem kompletnie nic. Można byłoby gdybać, że Zachód chętniej wsparłby nas sprzętem wojskowym, ale przy szybkich postępach wojsk sowieckich i blokowaniu transportów przez Niemcy i Czechosłowację – co przecież działo się w rzeczywistości – ta pomoc nigdy by do nas nie dotarła.
Nie byłoby Cudu nad Wisłą?
Prawdopodobieństwo naszej przegranej byłoby dużo większe. Nie zapominajmy, że Polska miałaby w takim wariancie mniej czasu na zmobilizowanie własnej opinii publicznej wokół obrony narodu. Na zebranie ochotników trzeba przecież trochę czasu. Dzięki temu atakowi wydarliśmy dla siebie dodatkowe dwa miesiące na mobilizację naszych sił. To były kluczowe dwa miesiące – w przypadku niepodjęcia uderzenia wyprzedzającego, w sierpniu 1920 r. bolszewicy znaleźliby się zapewne nie pod Warszawą, ale pod Poznaniem. Poza tym gen. Wrangel miałby jeszcze mniej czasu na przeprowadzenie swojej ofensywy na południu, przez co Sowietom byłoby łatwiej z nami walczyć.
Lenin popełnił błąd, szykując się do ataku na Polskę jeszcze przed rozgromieniem gen. Wrangla?
Bolszewicy nie docenili gen. Wrangla. W czerwcu 1920 r. Stalin krytykował takie podejście, mówiąc, że nie można prowadzić wojny z Polską przed wygraniem wojny domowej. Jego głos nie przebił się jednak i w momencie, gdy 4 lipca 1920 r. bolszewicy przeprowadzili zmasowane uderzenie Frontu Zachodniego na Polskę, Wrangel sprawiał Sowietom duże trudności na ich południowym froncie, który był ogołocony z wojsk. Sowieci zanadto spieszyli się do wojny z Polską.
O co chodziło Leninowi?
Zwykło się myśleć, że chodziło mu o zaniesienie „ognia rewolucji” aż do Atlantyku. Lenin jednak był przede wszystkim skupiony na jednym celu: na dojściu do Niemiec. To była kluczowa kwestia w wojnie z Polską. Bolszewicy chcieli zniszczyć Polskę przede wszystkim dlatego, że była ona barierą odgradzającą ich od Zachodu – Leninowi zależało na zyskaniu granicy z Niemcami. Mówił, że Polska to „państwo buforowe, które ma odgrodzić Niemcy od zderzenia z sowieckim komunizmem”. To był z jego perspektywy arsenał – kraj z potężnym przemysłem i największą w Europie klasą robotniczą, która w planach Moskwy miała dostarczyć rewolucji żołnierzy. To była fabryka zbrojeniowa Europy, bez której bolszewicy uważali światową rewolucję za nierealną. Lenin tłumaczył, że sojusz z Niemcami – niezależnie od tego, czy rewolucja by tam zwyciężyła, czy nie – otworzyłby ogromne perspektywy gospodarcze, które miały służyć odbudowie Rosji sowieckiej. Niemcy jednak również liczyli na odtworzenie granicy niemiecko-rosyjskiej, co w ich mniemaniu było warunkiem odzyskania statusu mocarstwowego. I rzeczywiście oba państwa dosyć szybko zaczęły ściśle ze sobą współpracować gospodarczo i wojskowo (układ w Rapallo z 1922 r.). Tuż przed bitwą warszawską politbiuro zdecydowało nawet o stworzeniu bezpośredniego połączenia kolejowego z Niemcami. Zaczęto dzielić skórę na niedźwiedziu.
Jaka byłaby Polska Dzierżyńskiego i Marchlewskiego?
Wyglądałaby jak wschodnia Ukraina. Całkowicie wynarodowiona, bez elit, spustoszona. Od razu po rozbiciu naszych elit bolszewicy uderzyliby w polskich chłopów. Polska wieś zostałaby zupełnie zniszczona i zapanowałby głód, jakiego w Polsce nikt wcześniej nie znał. Miliony Polaków straciłyby życie.
Dzierżyński i Marchlewski mieli ambicje, żeby rządzić Polską?
Wszystko było podporządkowane rewolucji, a nie celom narodowym. Ci ludzie myśleli innymi kategoriami, więc z ich punktu widzenia nieważne było to, kto rządziłby w Polsce, byle był to bolszewik.
Czy Stalin miał jakieś wyrzuty sumienia po klęsce pod Warszawą?
Przypomnijmy, że Stalin przeciwstawił się przesunięciu części sił Frontu Południowo-Zachodniego dla zabezpieczenia południowej flanki Frontu Zachodniego. To pozwoliło na decydujący polski kontratak. Stalin zapłacił za swój błąd – został odwołany w trybie natychmiastowym ze stanowiska członka Rewolucyjnej Rady Wojennej Republiki. Uznano go za jednego z głównych winnych niepowodzenia tej operacji. Dlatego Stalin usiłował znaleźć wytłumaczenie tej klęski gdzie indziej: wyraźnie mówił o tym, że Moskwa nie doceniła „potęgi czynnika narodowego w Polsce”. Sami bolszewicy przyznali też w końcu, że zbyt wcześnie chcieli uderzyć na Polskę, że nie zdążyli wtedy jeszcze ustabilizować swojej władzy.
Czym był „sowiecki kompleks Polski”, o którym pisze pan w swojej książce?
Po sromotnej klęsce pod Warszawą możemy wręcz mówić o sowieckiej traumie. Moskwa widziała odrodzoną Polskę jako bastion wzniesiony przeciwko komunizmowi, uważała Polskę za centralny punkt światowego systemu imperialistycznego. Pojawiło się przekonanie, że bezpośrednia sowietyzacja Polski jest niemożliwa, jako przyczynę bolszewicy wskazywali zbyt silny polski nacjonalizm. Ta klęska wyraźnie wzbudziła w bolszewikach respekt przed Józefem Piłsudskim i polską armią. Sowieci doceniali też polski korpus oficerski, relatywnie wysokie morale żołnierzy, a także aktywność naszych organizacji paramilitarnych. To wszystko spowodowało, że bolszewicy przez lata żyli w przekonaniu, że Polska – w przypadku poczucia zagrożenia – jest gotowa rzucić się na nich z niezwykłą determinacją.
Jakie wnioski wyciągnęli z tej klęski Sowieci?
Zrozumieli, że najpierw trzeba ustabilizować sytuację na własnym terenie i należy stworzyć własny przemysł zbrojeniowy, co pozwoliłoby na prowadzenie wojny przez czas dłuższy niż kilka miesięcy.
W 1939 r. Stalin nie popełnił już w stosunku do Polski tych samych błędów, które popełnił Lenin w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
Tak, w 1939 r. bolszewicy byli już gotowi do dłuższej wojny, a poza tym skutecznie dogadali się z Niemcami. I ostatecznie po 20-letnim oczekiwaniu wciągnęli nas do komunistycznego piekła.
Prof. Bogdan Musiał jest historykiem, specjalizuje się w historii Niemiec i ZSRS. Wśród wielu jego publikacji znajduje się książka „Na Zachód po trupie Polski”, opisująca sowieckie plany ataku na Zachód.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.