Zaproszenie do walca

Zaproszenie do walca

Dodano: 
Zamknięty sklep H. Manchajmera podejrzanego o paskarstwo (spekulacje) żywnością w Warszawie
Zamknięty sklep H. Manchajmera podejrzanego o paskarstwo (spekulacje) żywnością w Warszawie Źródło:Wikimedia Commons
Wojciech Lada || Metodą "reedukacji" w obozie odosobnienia była bardzo wyczerpująca ciężka praca i ośmiogodzinne "ćwiczenia fizyczne".

Nadzorujący działalność obozu w Berezie Wacław Kostek-Biernacki istotnie bywał okrutny, choć już w tych czasach prześcigali go wyraźnie młodsi koledzy, jak Władysław Nadolski czy Mieczysław Włodarski.

„Kilkudziesięciohektarowe tereny przekopywaliśmy ustawieni w linię. Z tyłu stali policjanci. Gdyby któryś z towarzyszy wyprostował grzbiet, zostawał natychmiast skatowany przez policjantów. Wyróżniali się tu policjanci: Włodarski, Nadolski i inni. Po dziesięciu godzinach morderczej pracy, kiedy przychodziliśmy na salę, dostawaliśmy trzy menażki wody do picia na trzydziestu ludzi. Zaznaczam, że w czasie pracy, która odbywała się na czterdziestostopniowym upale, do picia nie dawano nam nic. Wykopane z pól kamienie woziliśmy na normalnych wozach, z tą różnicą, że zamiast koni ciągnęli go ludzie. Wozu nie można było ruszyć z miejsca. Policjanci bili nas pałkami po głowie i po twarzy, towarzysze padali, ale wóz ruszał. Pamiętam fakt, że zaprzężono mnie i jeszcze trzech towarzyszy do brony. Bronowaliśmy cały dzień poganiani pałkami policjantów” – opowiadał jeden z więźniów Szymon Goldstein.

Kostek-Biernacki oznajmił pewnego dni przesłuchującym go funkcjonariuszom PRL, że jego zdaniem Bereza była w zasadzie standardowym obozem pracy. I właściwie trudno się z tym nie zgodzić, choć pojęcie „standardowy” wydaje się jednak nieco naciągnięte. Faktycznie jednak większość dnia osadzeni musieli pracować. O godz. 5.30 na placu odbywał się apel, na którym wszyscy otrzymywali przydział do konkretnych zajęć. „Od dostania się do odpowiedniej kolumny w dużej mierze zależało zdrowie czy nawet życie osadzonego” – zauważał historyk Wojciech Śleszyński.

Dzień w ogrodzie

Bo mogło nie być źle. Kto trafił np. do kuchni, pralni czy nawet kuźni, nie mógł narzekać. Tu praca była raczej lekka, a przynajmniej nie mordercza, w kuchni można była uszczknąć coś do jedzenia, nie dało się wymusić na więźniach pracy biegiem, stąd też policyjne pałki spadały na ich nerki stosunkowo rzadko. Kłopot w tym, że wszyscy o tym wiedzieli i do tego rodzaju prac kierowano zazwyczaj więźniów mocno już schorowanych, którym jednak nie udało się dostać na izbę chorych.

Artykuł został opublikowany w 11/2023 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.