Niewiadomski, czyli wszystko inaczej
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Niewiadomski, czyli wszystko inaczej

Dodano: 
Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz w 1922 r.
Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz w 1922 r. Źródło: Wikimedia Commons
Narracja o śmierci pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej, Gabriela Narutowicza, wciąż wraca w bieżącej politycznej walce. Wskrzeszona została przez Bronisława Komorowskiego, który – wzorem swych pochlebców – porównał do śmierci Narutowicza to, co go spotkało: „bezprzykładnie brutalną zorganizowaną kampanię nienawiści”. Były prezydent oznajmił nawet, że „ku przestrodze” zawiesił na odchodne następcy portret Narutowicza w Belwederze, choć jaki miałby być sens tej przestrogi, wolę się nie domyślać – mam nadzieję, że to nie jest coś w rodzaju: „Hodujemy na ciebie kolejnego Cybę”.

Rocznicę śmierci Narutowicza próbowały zawłaszczyć i uczynić z niej swoje partyjne święto SLD i Ruch Palikota, bezustannie do zbrodni Eligiusza Niewiadomskiego odwołuje się w politycznych polemikach Adam Michnik. A wszystko to na podstawie mitu, zbudowanego niemal natychmiast po tych wydarzeniach przez lewicę – mitu, którego celem było obciążenie odpowiedzialnością i skompromitowanie Narodowej Demokracji.

Czytaj też:
Kara śmierci za korupcję

Prawda była taka, że prezydenta Narutowicza nie zabił polityczny przeciwnik, ale człowiek obłąkany. W swym chorym umyśle wygenerował ceniony wtedy malarz szaleńcze przekonanie, że Polska dla swego przetrwania wymaga wielkiego narodowego wstrząsu, a tym wstrząsem powinno być publiczne zabicie jakiegoś wielkiego Polaka. Morderca, nawiasem mówiąc, swoją własną śmierć uznawał za konieczne dopełnienie ofiary i na sali sądowej wręcz domagał się szubienicy, które to życzenie spełniono, z dzisiejszego punktu widzenia, zbyt pochopnie.

Co istotne, na ofiarę, której śmierć wstrząsnąć miała polskimi sumieniami, upatrzył sobie Niewiadomski wcale nie Narutowicza, ale Piłsudskiego. Decyzję, by zamiast Naczelnika Państwa zastrzelić prezydenta, podjął dosłownie w ostatniej chwili, bo po prostu trafiła się dogodna okazja – zapowiedziany udział prezydenta w otwarciu wystawy, w której brał udział także Niewiadomski. To ważne, bo wedle legendy do zbrodni miała pchnąć go kampania nienawiści rozpętana po wyborze Narutowicza przez prawicę. Kampania, owszem, była (takie było niestety ówczesne życie polityczne – gdyby wygrał Zamojski, zapewne byłaby nie mniejsza, zorganizowana przez lewicę), ale Narutowicz swą zbrodnię zaplanował na długo przed tym, zanim komukolwiek przyszło do głowy, że mało znany, bezpartyjny minister robót publicznych odegra tak znaczącą i tragiczną rolę w polskiej polityce.

Niewiadomski, wbrew legendzie, nie ukształtował się w kręgu myśli endeckiej, jego dziwaczna, trącąca mistycyzmem ideologia wypływała raczej z inspiracji romantyzmu, najodleglejszego od biologicznego praktycyzmu Dmowskiego. Nie był też wcale Niewiadomski związany organizacyjnie z prawicą, prędzej można by go nazwać piłsudczykiem. Gdy z powodu wieku i stanu zdrowia odmówiono mu przyjęcia do służby wojskowej, zarekomendował przyszłego zbrodniarza do pracy w II Oddziale Sztabu Generalnego sam Kazimierz Sosnkowski.

Czytaj też:
Julian Tuwim. Ile słów, tyle łgarstw

Mitotwórcy nie mieli więc po swej stronie faktów. Cóż to jednak znaczyło, skoro mieli po swej stronie lewicującą inteligencję, która endecji nienawidziła i skłonna była obciążać ją winą o wszystko. A zaliczały się do niej takie talenty jak Julian Tuwim, którego oskarżycielski wiersz, kanoniczny dla narracji, do dziś wywołuje ciarki na plecach. Potem zaś pojawiła się jeszcze potrzeba usprawiedliwienia stalinowskiej kolaboracji argumentem, że „wszystko było lepsze od endeckiego ciemnogrodu” – no i tak pokutuje historyczny fałsz do dziś.

Artykuł został opublikowany w 10/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.