Wszyscy podziwiają Bolesława Chrobrego, bo lał Niemców i Ruskich, wbijał słupy graniczne na Odrze, wyszczerbił miecz w Kijowie i postąpił po swej woli z tamtejszą księżniczką – jakże się takim nie zachwycać, zwłaszcza mając w pamięci klęski następującego po nim tysiąclecia. Żeby jednak ten podziw był pełny i żeby nic go nie mąciło, trzeba było z syna i następcy Chrobrego, Mieszka, zrobić „Mieszka Gnuśnego”. To nic, że wielki Bolesław ze swych synów właśnie tego wybrał i namaścił na następcę, że zresztą Mieszko wiele lat przyuczał się, dowodząc i współrządząc u boku ojca. Legenda wymagała, żeby zaprzepaszczenie dorobku Chrobrego nie było w najmniejszym stopniu winą jego samego. Po prostu, niestety, po wielkim wodzu i królu trafił się leń i nieudacznik, który wszystko zmarnował.
Bodaj dopiero Jasienica zauważył, że w ten sposób Mieszkowi II czyniono przez wieki straszną krzywdę. W istocie niczym nie ustępował on ojcu, nie miał tylko jego szczęścia. A może, rzecz do dyskusji, nie ma po prostu w przyrodzie szczęścia tak wielkiego, by wystarczyło do utrzymania dziedzictwa króla awanturnika, który zadarł absolutnie ze wszystkimi i doprowadził do powstania potężnej antypiastowskiej koalicji, a potem w porę umarł, tak że nieuchronna katastrofa spadła już na jego następcę.
Pisząc książkę, która właśnie do państwa dociera, uświadomiłem sobie, że ta historia w znacznym stopniu powtórzyła się w międzywojniu. Piłsudski, sprawując po maju 1926 r., niczym nieograniczoną władzę nad Polską, nie wykazał się w najmniejszym stopniu geniuszem, jaki mu z różnych przyczyn legenda przypisała. W istocie bilans jego dyktatury jest fatalny. Gospodarka, w 1926 r. akurat rozpędzona międzynarodową koniunkturą, upadła (COP, z którego tak dumni są admiratorzy sanacji, mógł zacząć powstawać dopiero po śmierci Marszałka, bo ten Kwiatkowskiego nie lubił ani mu nie ufał), wojsko – sam Śmigły-Rydz mówił, że odziedziczył je w stanie fatalnym, a do tego rozmnożyły pomajowe rządy do niemożności niszczące państwo kolesiostwo, nepotyzm i protekcje.
Czytaj też:
„Za Tisa pełna misa”, czyli jak Słowacy wyszli na kolaboracji z Hitlerem
Największe szczęście miał jednak Marszałek w dziedzinie polityki zagranicznej. I Hitler, i Stalin szykowali się do wielkiego skoku, więc przed skokiem musieli się przyczaić. Jeden zajęty był remilitaryzacją, drugi kolektywizacją i industrializacją, obaj więc chwilowo Polsce odpuścili. Hitler zakończył wojnę celną i zerwał współpracę militarną z Sowietami, Stalin zlikwidował KPP, i obaj chętnie podpisali z Polską pakty o nieagresji. Pakty nic niewarte, ale to się okazało dopiero po śmierci Piłsudskiego. Na razie pozwalano nam żyć mocarstwowymi urojeniami i doktryną, by z tego, co się Polsce słusznie należy, nie pozwolić nikomu ruszyć nic.
Śmigły-Rydz był wiernym uczniem swego Komendanta i patrzył na wszystko jego oczami. Chciał robić taką politykę jak on, tak dowodzić wojskiem jak on i poprowadzić wojnę tak jak on, identycznie manewrując masami piechoty jak w 1920 r. pod Warszawą. I tak właśnie robił. W sumie wcale nie gorzej. Tylko nie miał szczęścia jak on trafić dokładnie w ten moment, kiedy wojny wygrywało się jeszcze, jak za czasów napoleońskich, piechotą i kiedy chwilowe międzynarodowe koniunktury pozwalały się bezkarnie na zewnątrz mocarstwowo puszyć, a w kraju zajmować walką z „prywaciarzami” i „paskarzami”.
Morał z tego wynika, jaki kto chce. Że nie warto być „drugim” – czy to Mieszkiem, czy Marszałkiem. Albo po prostu że jedni mają fart, a innym wiatr w oczy, i nic się na to nie poradzi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.