Idioci dla idiotów. 10 książek, które zachwyciły komunę
  • Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Idioci dla idiotów. 10 książek, które zachwyciły komunę

Dodano: 
Od lewej: holenderski reżyser Joris Ivens, Hemingway i niemiecki pisarz Ludwig Renn, Hiszpania, 1937 r.
Od lewej: holenderski reżyser Joris Ivens, Hemingway i niemiecki pisarz Ludwig Renn, Hiszpania, 1937 r. Źródło: Wikimedia Commons / Bundesarchiv, Bild 183-84600-0001 / nieznany / CC-BY-SA 3.0
Trudno dokładnie zdefiniować „pożytecznych idiotów”. Jednak spróbujmy.

To niezbyt przyjemne określenie zwykliśmy nadawać lewicowym czy po prostu komunistycznym poputczykom, ludziom często o dużych nazwiskach, którzy formalnie są bezpartyjni, nigdzie nie należą, tyle że zawsze, ale to zawsze są po stronie miłujących pokój libertynów, pacyfistów, wolnomyślicieli. Lewaków wszelkiej maści. Ich polityczne wybory są oczywiste, serduszka mają przecież z lewej strony. Czasem, nawet dosyć często, „pożyteczni idioci” sięgają po pióro. Oto 10 stosunkowo głośnych pozycji napisanych właśnie przez idiotów dla idiotów. Czy jednak można tę literaturę nazwać pożyteczną?

1. Ernest Hemingway

„Komu bije dzwon”

Gdyby tę słynną powieść opublikował autor wcześniej, nie w roku 1940, gdy w Hiszpanii dawno już wszystko było „pozamiatane”, byłaby ona najprawdopodobniej obrzydliwą prosowiecką agitką. Jednak po zakończeniu wojny domowej prawda o Komunistycznej Partii Hiszpanii znana już była powszechnie. „Dopóki jednak toczyła się wojna – pisał Paul Johnson w »Intelektualistach« – Hemingway zajmował to samo stanowisko co ci, którzy próbowali przemilczeć »W hołdzie Katalonii« George’a Orwella, zataić prawdę, która przeszła długą drogę, wyprzedzona przez polityczne i wojskowe konieczności”.

Z całą pewnością niemały wpływ na amerykańskiego prozaika wywarł jego tłumacz w Hiszpanii – Gustav Regler, podówczas komunista. Przybył on do Hiszpanii jako przedstawiciel Międzynarodowego Stowarzyszenia Pisarzy, zaciągnął się do międzynarodowej brygady dowodzonej przez André Marty’ego i został mianowany komisarzem politycznym batalionów broniących Madrytu. Oprowadzał Hemingwaya po linii frontu, indoktrynując zawzięcie i skutecznie, zważywszy na to, co autor „Pożegnania z bronią” mówił w czerwcu 1937 r. na II Kongresie Pisarzy Amerykańskich, który się odbył w Nowym Jorku, a który zorganizowała Komunistyczna Partia USA. Hemingway mówiąc o Hiszpanii, agitował: „Toczy się tam teraz i toczyć się będzie jeszcze długo wojna dla każdego pisarza – niech sam jedzie i zobaczy”.

Od lewej: holenderski reżyser Joris Ivens, Hemingway i niemiecki pisarz Ludwig Renn, Hiszpania, 1937 r.

Niezależnie od tego, co sam o tym mówił, a mówił niewiele, choćby milcząc, akceptował Hemingway czystki dokonane przez komunistów na walczących u ich boku anarchistach i trockistach. A już zupełnie skandalicznie zachował się pisarz wobec swego kolegi po piórze, Johna Dos Passosa, który jak najsłuszniej niepokoił się o los swojego z kolei tłumacza – José Roblesa. Gdy ten ostatni już nie żył, jego kat Pepe Quintanilla zapewnił Hemingwaya, że będzie on miał uczciwy proces, a na razie przebywa w więzieniu. Twórcy „Słońce też wschodzi” wystarczyło to, by wyśmiać Dos Passosa jako politycznego naiwniaka. Pouczał też byłego przyjaciela: „W Hiszpanii toczy się wojna między ludźmi, którym zwykle sprzyjałeś, i faszystami. Jeśli nienawidząc komunistów, uważasz, że masz prawo atakować za pieniądze ludzi, którzy wciąż walczą w tej wojnie, sądzę, że powinieneś ustalić fakty”.

Sam z faktami był mocno na bakier, milionom czytelników „Komu bije dzwon” w ogóle to jednak nie przeszkadzało. Zachwycali się Króliczkiem i tyle.

2. Jean-Paul Sartre

„Drogi wolności”

Na początku wojny w Korei Sartre i Camus siedzieli w piwiarni niedaleko Sorbony i dyskutowali o polityce. „– Czy pomyślał pan o tym, co się z panem stanie, kiedy Rosjanie tu przyjdą? – miał wówczas zapytać Camus. I dodał: – Nie powinien pan tu zostawać! Camus ze swej strony zdecydowany był wstąpić do ruchu oporu, na co Sartre odparł, że nigdy nie podniósłby ręki na proletariat”. A gdy tygodnik „Carrefour” rozpisał ankietę „Co zrobiłbyś, gdyby Armia Czerwona okupowała Francję?”, Sartre odmówił odpowiedzi, choć w trakcie politycznej debaty oświadczył, że gdyby USA lub ZSRS napadły na Francję, przyłączyłby się do ruchu oporu.

Bardzo to szlachetne, ale jeśli chodzi o udział intelektualistów francuskich w ruchu oporu, to nie przedstawia się on imponująco. Jak napisał Jean Galtier-Boissière:

„Ci wysadzali szyny
Tamci gładzili sekstyny”.

Niezależnie od tego, że w swoich książkach także Malraux pofantazjował sobie, miał on prawo na pytanie wyżej wspomnianej ankiety odpowiedzieć: „Pytacie mnie: co bym zrobił? To, co robiłem od 1940 do 1944 roku”. Sartre wprawdzie był współzałożycielem grupy Socjalizm i Wolność, ale po pierwsze, było to ugrupowanie enigmatyczne raczej, a po drugie, Sartre szybko zrezygnował z jakichkolwiek w nim działań. Pisywał za to do „Comoedii”, uznanej za tytuł kolaborancki, tak jak Simone de Beauvoir pracowała w radiu, gdzie miała aprobowany przez Vichy program kulturalny. I taki był opór ich obojga. Tak samo jak wiarygodne są „Drogi wolności”, które pracowicie składał Sartre – dla przyszłych pokoleń – przez całą okupację.

Herbert R. Lottman w „Lewym brzegu” tak podsumowuje przedwojennego Sartre’a: „Podziwiał Front Ludowy – ale z daleka; w okresie Monachium wahał się między pacyfizmem a koniecznością walki, na miarę własnych możliwości, z nazizmem, był bowiem »przynajmniej w myślach« przeciwnikiem nazizmu”.

Czytaj też:
Pisarze donosów

A po wojnie? To już wiemy i znamy aż za dobrze. W październiku 1970 r. stanął na beczce ropy przed zakładami Renault w Billancourt i przemówił do robotników w duchu, jak mu się zdawało, proletariackim. Wykpiła go „L’Aurore”, pisząc: „Robotników tam nie było. Zgromadzenie Sartre’a składało się jedynie z kilku maoistów, których przywiózł ze sobą”.

Miał od kogo się uczyć. André Gide podczas swej podróży po Kraju Rad spostrzegł pewnego dnia, że tłumy witające go w każdym nowym miejscu pobytu machają chorągiewkami, które przyjeżdżają do danej miejscowości wraz z nim. Tym samym pociągiem.

3. Gabriel Garcia Márquez

„Miłość w czasach zarazy”

Wymowa faktów zgromadzonych przez lewicowych (!) autorów: Angela Estebana z Hiszpanii i Stephanie Panichelli z Belgii w książce „Gabo i Fidel. Pejzaż przyjaźni” jest porażająca: przez długie lata był (jest?) Márquez najlepszym na świecie ambasadorem rewolucji kubańskiej. Ambasadorem nigdy niemianowanym, ale najwierniejszym z wiernych, o którego względy zabiegali wszyscy możni tego świata i najważniejsi politycy, że wspomnę tylko przyjaźń kolumbijskiego pisarza z francuskim prezydentem François Mitterandem, hiszpańskim premierem Felipe Gonzálezem, a i – szczęśliwie nieskuteczne – jego flirty z amerykańskim prezydentem Billem Clintonem.

Autorzy książki „Gabo i Fidel” akcentują fakt, iż wraz z upływem lat ubywało Márquezowi literackich przyjaciół, za to przybywało znajomości z politykami. Ci ostatni jednak dystansowali się od niego właśnie ze względu na osobę Fidela Castro. Tymczasem noblista z 1982 r. (na uroczystość w Sztokholmie przybył nie we fraku, lecz w białym liqui-liqui, ubiorze wieśniaków z regionu, gdzie się urodził, a w podarunku od Fidela otrzymał... 1,5 tys. butelek kubańskiego rumu, żeby się napił z przyjaciółmi; nawiasem mówiąc, szwedzkie MSZ złożyło w ambasadzie Kuby protest z powodu nielegalnej dystrybucji takiej ilości alkoholu) strzelał sobie, używając terminologii piłkarskiej, samobóje. Z uporem godnym lepszej sprawy stanął po stronie Castro w znanym sporze o małego Eliana, chłopca rozbitka, którego wyłowiono u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. To jednak jeszcze nic, gdyż niebawem, w 2003 r., rozstrzelano na Kubie porywaczy statku, którzy chcieli przedostać się do Ameryki. Tego nie wytrzymał nawet inny noblista, portugalski komunista José Saramago, publikując w „El Pais” artykuł pt. „Dalej już nie idę”, w którym stwierdził, że Kuba straciła jego zaufanie, zawiodła oczekiwania i pogrzebała nadzieje.

Przyparty do muru Márquez zasłaniał się wieloma przypadkami, gdy po jego interwencjach Fidel Castro wypuszczał więźniów, zezwalając opozycjonistom na emigrację. To prawda, w sumie chodzi podobno o ponad 3 tys. ludzi, niemniej nie jest powodem do chwały wykorzystywanie swych wpływów u kata. Bo – jak w starym dowcipie – o czym ma pisarz humanista rozmawiać z oprawcą? O cenie metra sznura, którego używa się do wieszania skazańców?

Gabriel Garcia Marquez w 2002 roku.

Miałem szczęście przeprowadzać w swoim czasie wywiady z dwoma innymi wielkimi prozaikami iberoamerykańskimi: Mario Vargasem Llosą i Carlosem Fuentesem. Ten pierwszy, zapytany o Márqueza, odpowiedział: „Służy złej sprawie”. Fuentes, jak na wytrawnego dyplomatę przystało, powiedział, że wybory polityczne jego eksprzyjaciela okazały się chybione. Tak czy inaczej trudno o pozytywne uczucia w domu nawiedzonym przez zarazę.

4. José Saramago

„Ewangelia według Jezusa Chrystusa”

Palił, ale się nie zaciągał – wstąpił do Komunistycznej Partii Portugalii, ale ją krytykował. Niemniej był komunistą, a nie – jak utrzymują jego fani – socjalistą. To jednak zasadnicza różnica. Nieoczekiwanie po rewolucji goździków, w połowie lat 70., znalazł się w gorszych opałach niż pod rządami Salazara. Jego zdaniem dla „opcji na lewo” nie było w jego ojczyźnie alternatywy.

Gdy w 1998 r. otrzymał Nagrodę Nobla, w gronie jego krytyków znalazł się Czesław Miłosz, który ten wybór Akademii Królewskiej nazwał kolejnym premiowaniem „czerwonego laureata” piszącego mierne powieści, a sławę zdobywającego wypowiedziami na tematy polityczne. Miłosz miał rację, zapomniał jedynie, że i spod jego pióra wychodziły równie marne powieści, ale o tym potem.

Najgłośniej o Saramago zrobiło się po awanturze, jaka wybuchła wokół jego „Ewangelii według Jezusa Chrystusa”. Pisarz, urażony tym, że jego książki, krytykowanej przez koła konserwatywne i religijne, nie zgłoszono do Europejskiej Nagrody Literackiej, na znak protestu wyniósł się z Lizbony na Kanary, dokładnie na wyspę Lanzarote. Gdy zarzucano mu bluźnierczość, zdziwiony rozkładał ręce i na okrągło opowiadał o przesiąkniętym fanatyzmem społeczeństwie portugalskim.

Naprawdę napisał powieść bluźnierczą, sprzeczną z samymi zasadami chrześcijaństwa. Kwestionującą m.in. konieczność ofiary i grzech pierworodny. Pomniejszych bzdur i rażących odstępstw od kanonu wiary chrześcijańskiej pomieszczonych w tej pseudoewangelii szkoda nawet wyliczać.

5. Czesław Miłosz

„Zdobycie władzy”

Ma ta powieść swoje świetne sceny, jak na przykład bankietowe przemówienie mjr. Barugi (Jerzego Borejszy), który w połowie toastu przechodzi z polskiego na rosyjski. Także zapożyczone od Stanisława Podlewskiego z „Przemarszu przez piekło” próby przebicia się powstańców ze Starówki do Śródmieścia zapadają w pamięć, choć już co najmniej protest budzą obrazy AK-owców strzelających do cywilnej ludności Warszawy. Konkretnie do ludzi, którzy chcą przejść do Niemców i mając dość powstania, rozbierają barykady.

Artykuł został opublikowany w 9/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.