Gospodarstwa zamienili w grody obronne. Polscy farmerzy na wojnie z czerwonym terrorem

Gospodarstwa zamienili w grody obronne. Polscy farmerzy na wojnie z czerwonym terrorem

Dodano: 
Żołnierze armii rodezyjskiej
Żołnierze armii rodezyjskiej Źródło: Archiwum miesięcznika Historia Do Rzeczy
W latach 70. czarni komuniści wzniecili rebelię przeciwko władzom Rodezji. Naprzeciw czerwonemu terrorowi z bronią w ręku wystąpili również polscy farmerzy.

Tomasz Lenczewski

W powojennej literaturze polskiej wyróżniają się dwa dość niecodzienne opowiadania, których akcja dzieje się w środowisku polskich farmerów w Rodezji. Ich tłem jest ówczesna wojna domowa, zwana wojną w buszu, która miała miejsce w latach 70. XX w. Bohater „Listów z Rodezji” uosabia w dużym stopniu cechy podpułkownika lotnictwa Henryka de Kuszaba-Dąbrowskiego, którego farma w Mazoe na północ od stolicy w Salisbury tak jak wiele innych padła ofiarą ataku czarnych partyzantów. Pułkownik niczym dawny kresowy rycerz jest gotowy do końca bronić Rodezji w taki sam sposób, jak walczył o polską niepodległość w Legionach przeciwko bolszewikom i Niemcom. W drugim opowiadaniu „Na polu chwały” polska rodzina broni swojej farmy przed atakiem terrorystów uzbrojonych w pepesze. Ich syn ginie w akcji bojowej jako komandos rodezyjskiej armii.

Autor obu tych tekstów – Włodzimierz hr. Ledóchowski, były oficer Brygady Karpackiej – uchodził w tamtejszym środowisku polskim za osobę kontrowersyjną z racji sympatyzowania ze zwolennikami emancypacji czarnych. Zdaniem Adama Perepeczki, dawnego rodezyjskiego farmera, opinie o jego twórczości „były niepochlebne ze względu na jednostronny opis sytuacji ogólnospołecznej w Rodezji, co szczególnie raziło naszych rodaków”. Niemniej z tej rodezyjskiej literatury „czerwonego hrabiego”, jak go ówcześnie nazywano, niewątpliwie przebija sympatia do jej polskich bohaterów. Nie brak w niej patosu i miejscami wzruszających odniesień do ojczystej historii i narodowych ideałów, a także ogólnoludzkich refleksji na temat politycznej sytuacji w Rodezji przed jej upadkiem. Włodzimierz Ledóchowski pozostaje do dziś jedynym literatem, który próbował przedstawić udział rodaków w wojnie rodezyjskiej.

Charakter wojny

Wojna w Rodezji nie toczyła się na otwartym polu walki. Oddziały partyzanckie nękały głownie ludność cywilną, stosując terror i zaskoczenie. Z kolei operacje rodezyjskich oddziałów wojskowych przypominały polowania w afrykańskim buszu. Często wykraczały one poza granice państwa na terytoria Mozambiku i Zambii, gdzie były bazy partyzanckie. Cały kraj znajdował się w stanie wojny, który nieco mniej odczuwany był jedynie w miastach. Na terenach wiejskich szkolona przez chińskich lub sowieckich doradców partyzantka nękała białych farmerów i tubylców, którzy nie chcieli z nią współdziałać. Wojna była uciążliwa i pochłaniała tysiące niewinnych ofiar. Terroryści minowali drogi i ścieżki, podkradali się pod domostwa i podkładali tam ładunki wybuchowe. Grożąc śmiercią, próbowali wymóc posłuszeństwo na czarnych pracownikach farm i mieszkańcach wiosek. Najwięcej cywilnej ludności tubylczej zginęło z właśnie z ich rąk. Dlatego po stronie białej Rodezji walczyły również oddziały złożone z czarnej ludności.

Biali Rodezyjczycy, mieszkający zwłaszcza na prowincji, musieli umieć obronić siebie i własny dom. Wszyscy przechodzili gruntowne przeszkolenie w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa, a poszczególne gospodarstwa otrzymywały odpowiednią ilość broni i amunicji. Starszym właścicielom majątków przydzielano rezerwistów z bronią w charakterze stałych mieszkańców farm. Po drogach poruszano się ostrożnie, zwykle w konwojach lub pojazdami opancerzonymi, zabezpieczającymi przed skutkami wybuchu. Każda farma znajdowała się w specjalnym systemie agric alert łączącym wszystkie gospodarstwa sąsiedzkie z najbliższym posterunkiem policji w jedną sieć alarmową za pomocą radiostacji nadawczo-odbiorczych z przyciskami alarmowymi. Dom farmera i zabudowania gospodarcze były otaczane wysokim ogrodzeniem z gęstej oraz wysokiej siatki z drutu kolczastego. Przedpole musiało być oczyszczone, a brama zawsze zamykana. Nierzadko farmerskie domostwa przypominały dawne grody obronne.

Udział Polaków w wojnie rodezyjskiej był czymś naturalnym. Co najmniej kilkunastu Polaków młodszego pokolenia, urodzonych już na emigracji, trafiło do służby w armii rodezyjskiej. Trudno jednak podać ich liczbę z uwagi na brak takich statystyk. W czynnej służbie wojskowej znalazł się Marian Starak, który przejściowo był w ochronie sztabu premiera rodezyjskiego Iana Douglasa Smitha. Jak wspomina Julian Misiewicz, „młode pokolenie uważało się za Rodezyjczyków, identyfikowało się z krajem, za który przyszło im walczyć, ale jednocześnie było szalenie dumne ze swoich polskich korzeni”. Ich ojcowie byli często oficerami i żołnierzami II wojny światowej, a niektórzy przeszli sowieckie łagry i wyszli z ZSRS z armią gen. Andersa. Tenże Julian Misiewicz, syn rodezyjskiego farmera i oficera polskiej kawalerii, odbywał służbę wojskową w pojeździe opancerzonym, który został trafiony pociskiem. Wskutek wybuchu amunicji w wozie był ciężko ranny. Długotrwała kuracja pozwoliła mu częściowo odzyskać zdrowie. Po skończeniu studiów geologicznych w Salisbury osiadł w Europie. Dzisiaj jednak nie chce opowiadać o swoim udziale w wojnie rodezyjskiej. Ranny również był w walce inny żołnierz armii rodezyjskiej ‒ Krzysztof Barski, syn prezesa Zjednoczenia Polaków w Rodezji.

Tragiczne okazały się wakacje w Rodezji dla Emila Lothringera, syna Ludwika, oficera II Korpusu Polskiego i farmera w Anglii. Był on studentem uczelni artystycznej. Ojciec wysłał go do swoich polskich kolegów w Rodezji. Ludwik zafascynował się tym krajem i farmerskim stylem życia. Ochotniczo wstąpił do armii rodezyjskiej. Znalazł się w szeregach elitarnych oddziałów Rhodesian Special Air Service. Po szkoleniu służył przez prawie dwa lata w tej jednostce. Poległ od kul podczas operacji „Mardon” w Mozambiku. Były to działania skierowane przeciwko oddziałom Frelimo i Zanla w okolicach Segurone w listopadzie 1976 r. Jego pogrzeb z honorami wojskowymi miał miejsce w Salisbury, a prochy zostały przewiezione do domu rodzinnego w Anglii.

W zasadzie każdy z farmerów pełnił jakąś funkcję paramilitarną, przeważnie w rezerwach policji lub obronie cywilnej, bowiem lokalne wojsko i policja na prowincji nie były wystarczające. Do takich należał dawny oficer Ułanów Karpackich – Emil Mentel, właściciel farmy Tatry w rejonie Umtali. Znalazł się on w sztabie miejscowej obrony cywilnej i miał do pomocy przydzielonych czarnych żołnierzy. Obok obowiązków kwatermistrza zajmował się szkoleniem w zakresie samoobrony. Pod koniec wojny wystąpił wobec władz z inicjatywą zorganizowania spośród czarnych oddziałów kawaleryjskich. Murzyński szwadron nie tylko docierał tam, gdzie samochody nie mogły dojechać, lecz także wywierał efekt psychologiczny. Podobna motywacja kierowała nim, kiedy sprowadził do służby olbrzymie owczarki irlandzkie. Z kolei brat Emila służył w rodezyjskiej policji. Na opublikowanych listach osób odznaczonych rodezyjską odznaką policyjną można odnaleźć polskie nazwiska, m.in. Henrici, de Kuszaba-Dąbrowski, Mentel, Perepeczko…

Ataki na polskie farmy

Polskie farmy były także celem terroru. Napadano na gospodarstwa w dzień i w nocy. Jeden z ataków skierowany był przeciwko farmie Pelera, należącej do Stanisława i Ireny Tunikowskich, położonej na skraju buszu niedaleko Bulawayo w prowincji Matabeland. Domostwo ocaliła małżonka farmera, która będąc sama w domu, choć z natury bojaźliwa, znalazła jednak siłę, aby odpalić elektrycznie wiązki granatów zawieszonych na ochronnym płocie. Gwałtowna eksplozja odstraszyła napastników, którzy wycofali się po pierwszym ataku.

Artykuł został opublikowany w 4/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.