Patrioci na harleyach

Patrioci na harleyach

Dodano: 
Członkowie amerykańskiego klubu motocyklowego Bandidos ze stanu Waszyngton
Członkowie amerykańskiego klubu motocyklowego Bandidos ze stanu WaszyngtonŹródło:Wikimedia Commons / Fot: Joe Mabel
Członkowie amerykańskich gangów motocyklowych wdawali się w bójki i pili hektolitry piwa. A przy okazji zwalczali komunizm i popierali wojnę w Wietnamie.

Jakub Ostromęcki

Problem weteranów, ludzi narażonych na długotrwały i skrajny stres, w szczególny sposób dotyczył USA w pierwszych latach po II wojnie światowej. „Nic dziwnego, że gdy ci ludzie powrócili do swoich cywilnych zajęć, waląc co dzień rano w budzik, ubierając garnitury, zgłaszając się do menedżera, machając młotkiem, naprawiając samochody, to bardzo szybko zaczęli szukać rozrywki, która ponownie podniosłaby im puls” – pisał badacz historii motocykli William Dulaney. Weterani poszukiwali czarno-białego świata, koledzy z pracy wydawali im się nieszczerzy i słabi, normy obyczajowe obce. To weterani cieszący się dobrym zdrowiem. Kłopoty tych z szokiem pourazowym były dużo poważniejsze. Agresja, melancholia, napady szału, bezsenność.

Kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej psychologowie w krajach anglosaskich wpadli na pomysł terapii za pomocą jazdy na motorze. „Koncentracja podczas wykonywania wszelakich manewrów na drodze zmusza cię do olbrzymiej samokontroli, ale daje też niesamowitego kopa. Tworzy ład tam, gdzie poprzednio był chaos” – mówił Stephen Carr, jeden z wyleczonych w ten sposób brytyjskich antyterrorystów. Weterani w USA wpadli na ten pomysł instynktownie w 1945 r. bez pomocy psychologów.

„Powracający weterani powszechnie wydawali swoje odprawy na zakup motocykli i na suto zakrapiane imprezy w barach” – mówi prof. James F. Quinn z University of North Texas, badacz dziejów gangów motocyklowych. „Szukanie guza skierowało ich do życia knajpianego skupianego wokół jazdy na motorze”. Dodajmy do tego to, że społeczeństwo USA już przed wojną wykazywało olbrzymie zainteresowanie motoryzacją, ich armia była jedną z bardziej nasyconych pojazdami w całej wojnie, a motocykle można było tanio nabyć z niepotrzebnych już zapasów armii.

Awantura w Hollister

W 1947 r. środowisko motocyklistów przy wydatnej pomocy prasy skazane zostało na niesławę. Kalifornijskie miasteczko Hollister jak co roku gościło bikerów z okazji Święta Niepodległości. Odbywały się wyścigi i pokazy. Tym razem do miasteczka zjechało prawie 5 tys. motocyklistów (w tym wielu weteranów niedawnej wojny), z których tylko część była zrzeszona w oficjalnym stowarzyszeniu AMA (American Motorcycle Association). Kłopoty zaczęły się już 3 lipca. Większość motocyklistów nie miała gdzie spać, kładli się więc pokotem na skwerach, prywatnych trawnikach, pubowych patiach. Zaczęły wybuchać awantury, podkręcane dodatkowo przez hektolitry wypitego piwa i burbona.

4 lipca było jeszcze gorzej – rozpoczęły się dzikie wyścigi na głównej ulicy miasteczka. Motocykliści wjeżdżali na motorach do pubów, demolując sprzęt i żądając więcej piwa. Przez okna leciały na ulicę meble i butelki. W rytm owym harcom przygrywała kapela jazzowa, która rozlokowała się na ulicy. Siedmioosobowy patrol lokalnej policji nie mógł zaprowadzić porządku, wezwano więc posiłki z pobliskiego posterunku drogówki, które używając miotaczy gazu łzawiącego, próbowały jakoś okiełznać nabzdryngolone towarzystwo. 50 awanturników aresztowano. Rannych było stosunkowo mało – jednemu z uczestników ktoś przejechał motorem po stopie, innemu w bójce na butelki pękła czaszka.

Mulral w Hollister upamiętniający wydarzenia z 1947 r.

Jeden z uczestników zapytany o powód swojego zachowania palnął: „No co? Amerykański Legion wpadł do miasta i rozpętał piekło. Taka jest po prostu konwencja naszych spotkań” (Amerykański Legion był organizacją zrzeszającą weteranów). William Dulaney dodawał: „Dla kogoś, kto jeszcze trzy lata temu szturmował plaże Normandii albo kulił się w wykopanej jamie na jakiejś piaskowej łasze na Pacyfiku, szarża na motorze przez drzwi restauracji nie była specjalnym powodem do nagany”.

Sprawa pewnie by przycichła, pozostając elementem lokalnego folkloru, gdyby nie magazyn „Life”. Kilka dni po zamieszkach cała mieszczańska Ameryka przeczytała tekst (krótki i sensacyjny notabene) o bandach motocyklistów terroryzujących spokojne miasteczko. Gorsze było zdjęcie. Pijany w sztok biker rozsiadający się na harleyu pośród potłuczonych butelek po piwie. Po latach się okazało, że to niejaki Eddie Davenport z klubu Tulare Raiders. Kilku miejscowych twierdziło jednak, że zdjęcie zostało wyreżyserowane przez fotografa „Life”. Tak czy inaczej w ślad za reportażem poszedł film z Marlonem Brando pt. „Dziki” („Wild One”). Amerykańscy mieszczanie poznali nowy koszmar.

Jednoprocentowcy

W magazynie „Life” bardzo szybko pojawiły się listy oburzonych motocyklistów, których przesłanie w skrócie brzmiało: „99 proc. z nas to uczciwi, szanujący prawo obywatele”. Tak zapewne było, ale momentalnie pojawiły się kluby motocyklowe, których członkowie z dumą nosili naszywkę z symbolem „1 proc”.. Nie chcieli oni mieć nic wspólnego z AMA, tworząc własny skomplikowany system norm, wartości i rytuałów. Jednymi z pierwszych był – założony przez Ottona Friedliego – Pissed Off Bastards of Bloomington, rekrutujący się głównie z byłych żołnierzy sił powietrznych. To z niego wywodzą się właśnie słynni Hells Angels. Inne kluby powstałe w tym okresie to Boozefighters i Market Street Commandos. Wszystkie te kluby określano również szerszym mianem Outlaw. Termin ten bardziej miał podkreślać ich niezależność od oficjalnych struktur i mieszczańskiego systemu wartości, niż implikować zachowania stricte bandyckie.

Artykuł został opublikowany w 7/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.