Piotr Włoczyk
Ronald Reagan wychodził właśnie z hotelu Washington Hilton, gdzie wygłosił przemówienie do przedstawicieli AFL-CIO, centrali amerykańskich związków zawodowych. Był 30 marca 1981 r., zaledwie dwa miesiące wcześniej prezydent rozpoczął swoją pierwszą kadencję. Washington Hilton często gościł amerykańskich prezydentów – w ciągu poprzedniej dekady odwiedzali oni to miejsce ponad sto razy. Funkcjonariusze Secret Service doskonale znali więc ten teren.
Reagan uśmiechał się i machał do grupki sympatyków oraz dziennikarzy zgromadzonych przy wejściu. W promieniu kilku metrów od prezydenta znajdowało się 25 agentów Secret Service, w tym Jerry Parr, szef ochrony Białego Domu. Parr szedł krok za Reaganem. Obaj byli już przy drzwiach pancernej limuzyny, gdy doszło do wydarzenia, które mogło zmienić bieg zimnej wojny.
– Jeden z agentów czekał już na nas przy otwartych drzwiach. Wreszcie jakieś dwa metry od auta usłyszałem pierwszy z sześciu strzałów – wspominał w rozmowie ze mną Jerry Parr. – Zanim zdołałem cokolwiek pomyśleć, odezwała się moja pamięć mięśniowa, którą każdy agent wyrabia w sobie latami treningów. Bez chwili zwłoki wepchnąłem prezydenta do limuzyny i zakryłem go swoim ciałem.
(...)
– Na początku odetchnąłem z ulgą. Standardową procedurą jest w takim przypadku sprawdzenie prezydenta, co też zrobiłem. Dokładnie przebadałem rękami jego tułów i nie znalazłem ani śladu krwi – wspominał Jerry Parr. – Po chwili jednak zauważyłem, że prezydent ma krew na ustach. Prezydent Reagan powiedział, że chyba ugryzł się w język albo w policzek. Krew była jednak jasnego koloru, więc zdawałem sobie sprawę, że pochodzi z płuc. Wtedy zacząłem się martwić, że być może został on ranny w zamachu. Prezydent siedział pochylony na krawędzi siedzenia, gdy nagle zaczął pluć krwią.
(...)
Cały tekst dostępny w grudniowym numerze miesięcznika!