Ludobójstwo w Rwandzie nie zostało i pewnie nie zostanie już nigdy w pełni rozliczone. Tylko stosunkowo nieliczni mordercy ponieśli karę, a wielu z nich wyjątkowo mało surową w kontekście popełnionych przez siebie zbrodni. Na ludobójstwo Tutsi w Rwandzie patrzył cały świat. Podobnie, jak wojna w Wietnamie czy Jugosławii, był to jeden z konfliktów, który niemal na żywo relacjonowano w mediach. W przeciwieństwie jednak do Wietnamu i Jugosławii, Rwanda nie wywoływała takiego zainteresowania. Dla świata wojna domowa w Rwandzie i ludobójstwo, jakiego wówczas się dopuszczono, były wydarzeniami drugorzędnej wagi. Także współcześnie, choć mówi się o Rwandzie ze zgrozą, świat zachodni niespecjalnie ma ochotę tę zbrodnię rozpamiętywać. Dlaczego? Powodem jest m.in. to, że to właśnie zachodni świat, który obecnie tyle mówi o rasizmie i potrzebie tolerancji, jest jej w pewien sposób współwinny. W szczególności zaś, winę ponosi w tym przypadku Francja i Belgia.
Francja, Belgia, Niemcy, Anglia, a nawet Portugalia nie zmyją już ze swoich rąk krwi, jaką przelali kolonizując Afrykę. To, w jakiej kondycji znajduje się aktualnie wiele afrykańskich krajów, to wciąż pokłosie kolonialnej polityki wyżej wymienionych państw. Kraje te chcą jednocześnie winę za grzechy kolonizacji odsunąć od siebie, odwołując się do winy białego człowieka w ogóle. Na to pozwolić nie można. O kolonialnych zbrodniach zachodnich imperiów należy więc cały czas przypominać, wymieniając zbrodniarzy z nazwiska i narodowości. Jako Polska mamy do tego szczególne prawo, gdyż my żadnej kolonialnej przeszłości nie mamy – wbrew temu, co wmówić chce nam lewica, prawiąc o „kolonizowaniu” Litwy czy Kresów.
Masakra dokonana w 1994 roku przez plemię Hutu na ludności Tutsi nie była akcją, której nikt się nie spodziewał, lecz przerażającym wybuchem nienawiści, która tliła się przynajmniej od kilkudziesięciu lat przybierając co jakiś czas na sile. Zanim doszło do ludobójstwa, wiele wydarzeń zapowiadało, że zbliża się tragedia, jednak żadna siła międzynarodowa nie miała dość woli, aby zmierzyć się z nadciągającym dramatem.
*
Najpopularniejsza teoria na temat grup plemiennych na terenie Rwandy mówi, iż autochtoniczną ludnością Rwandy jest plemię Twa, pochodzenia pigmejskiego. Około X wieku na ich tereny zaczęły napływać plemiona z grupy Bantu, przede wszystkim Hutu, którzy zepchnęli Twa na tereny leśne, zajmując ich ziemie uprawne. Kolejna fala migracji, około wieku XV, to przybycie ludów z Rogu Afryki – Tutsi, którzy reprezentowali inną kulturę i szybko zajęli ziemie Hutu. Ich władca Ruganzu Mwimba stworzył silny organizm państwowy, którego granice obejmowały dzisiejszą Rwandę. Z perspektywy wieków trudno określić, w jaki sposób kształtowały się podziały pomiędzy grupami etnicznymi. To, co wiadomo na ten temat, pochodzi z relacji XIX-wiecznych europejskich podróżników.
Konferencja berlińska w 1885 roku usankcjonowała panowanie niemieckie na terenie Rwandy i przyłączenie jej do Niemieckiej Afryki Wschodniej. Niemców było w Rwandzie niewielu, ale, przy słabej władzy rwandyjskiego króla, zwanego mwami, wpływy niemieckie okazały niezwykle silne. Co ważne, Niemcy akurat, wbrew późniejszym tezom, nie faworyzowali żadnego z plemion.
Belgijska pseudonauka
Kolonialne nabytki Niemiec zostały im odebrane po I wojnie światowej. Rwanda, jako terytorium mandatowe Ligi Narodów, została przekazana Belgii, która szybko zorganizowała tam własną administrację.
Ustalono wówczas jasny podział wśród ludności Rwandy. Na forum Ligi Narodów Belgowie, na podstawie pseudonaukowych badań, dowodzili wyższość Tutsi nad Hutu, np. z powodu rzekomo większych czaszek, jakie mieli ci pierwsi. Wprowadzono dowody tożsamości, gdzie znajdowała się informacja o przynależności do „kasty”, tj. do Hutu lub Tutsi. Faworyzowanie Tutsi spowodowało nienawiść ze strony Hutu. Jednocześnie – czego Belgowie, jak się wydaje nie przewidzieli, wywyższani Tutsi zaczęli domagać się praw politycznych. Takie postulaty przestały być władzy kolonialnej na rękę, dlatego postanowiono zmienić polityczny kurs i poprzeć spokojniejszych Hutu, którzy w 1957 roku utworzyli Partię Emancypacji Plemienia Hutu (Parmehutu) na czele z Gregoire’em Kayibandą.
„W latach 30. na terenie całego państwa wprowadzono etniczne karty identyfikacyjne, co znacznie przyczyniło się do petryfikacji istniejących w społeczeństwie podzia‑ łów. Od tej chwili przynależność etniczna stała się cechą określającą życiowe szanse jednostek – wykształceni Hutu mieli zdecydowanie mniejsze możliwości zdobycia pracy niż wykształceni Tutsi, a to niemal automatycznie skazywało ich na gorsze warunki bytowe. Pauperyzację Hutu pogłębił proces parcelacji gospodarstw rolnych, przeprowadzony przez Tutsi przy wsparciu administracji belgijskiej. Wprowadzenie kart określających przynależność etniczną skutkowało nie tylko instytucjonalizacją podziału” - pisze Katarzyna Głowacka w artykule „Ludobójstwo w Rwandzie i jego polityczne konsekwencje” („Poliarchia” 1/4, 2015, s. 25-50).
Od końca lat 50. Belgowie, naciskani przez ONZ, mieli, w jak najkrótszym czasie, przeprowadzić wybory i przygotować kolonię do niepodległości. Rwanda nie była gotowa na samodzielne rządy, lecz już 1 lipca 1962 roku oficjalnie stała się niepodległa, a Grégoire Kayibanda z plemienia Hutu został premierem.
Polityka partii Parmehutu wyraźnie dyskryminowała Tutsi, marginalizując ich wpływ na życie polityczne i społeczne w państwie. Tutsi zaczęli gromadzić się we własnych organizacjach, których siedziby założono na terenie sąsiadujących państw: Burundi oraz Kongo. Stamtąd dokonywano zbrojnych ataków na wioski Hutu, leżące po rwandyjskiej granicy, w odwecie za prześladowania Tutsi.
Sytuacja wewnątrz państwa zaostrzała się z roku na rok. Nie tylko Tutsi byli wykluczani ze społeczeństwa. Kayibanda wyraźnie zaczął faworyzować Hutu z południa kraju, skąd pochodził, co nie podobało się ugrupowaniom Hutu z północy. Należał do nich m.in. gen. Juvenal Habyarimana, który w 1973 roku dokonał zamachu stanu i obalił Kayibandę. W początkowym okresie rządy Habyarimany cieszyły się poparciem szerokich grup społecznych, m.in. dzięki skuteczniej polityce gospodarczej, która wyprowadziła Rwandę na lidera w rejonie Afryki środkowo-wschodniej. W latach 80. rządy Habyarimany zdecydowanie się jednak zaostrzyły. Powrócono do polityki prześladowania Tutsi, a nawet podnoszono kwestię „ostatecznego rozwiązania” problemu z nimi.
Tutsi szukali schronienia w państwach ościennych od lat 60. Największa liczba Tutsi uciekła do Burundi (ok. 200 tys.) oraz Ugandy (ok. 100 tys.). Uganda miała w tym exodusie szczególne znaczenie, gdyż na jej terytorium powstała najsilniejsza grupa oporu Tutsi. Walczyli oni nie tylko z Hutu, lecz również w samej Ugandzie przeciwko reżimowi Idi Amina oraz, później, rządom Miliona Obote, (skupieni wokół przyszłego dyktatora Yoweri Museveniego). Stworzyli oni organizację o nazwie Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF) na czele z Paulem Kagame.
Uchodźcy rwandyjscy w Ugandzie stanowili zarazem potężny problem – mieszkali w prowizorycznych obozach na pograniczu. Chcieli oni wrócić do Rwandy, podejmując m.in. w 1990 roku próbę zajęcia przygranicznych miast po rwandyjskiej stronie. Walki zakończyły się dla nich niepowodzeniem – wojskom rządowym Hutu w odparciu ataku partyzantów pomagały wojska francuskie i belgijskie. Zagraniczna pomoc wzmocniła reżim i spowodowała jeszcze większe represje wobec Tutsi. Przez kolejne trzy lata wojna tliła się na pograniczu; dochodziło bezustannie do mordowania Tutsi jako odwet za akcje RPF.
Zamach i bezsilność
Do uspokojenia nastrojów w Rwandzie nawoływało (mało energicznie) ONZ, Stany Zjednoczone oraz Tanzania. Dzięki zaangażowaniu Tanzanii doszło do rozmów w Aruszy, trwających od kwietnia 1992 roku. Porozumienie w Aruszy podpisano 4 sierpnia 1993 roku. Na mocy dokumentu Tutsi mieli zostać dopuszczeni do rządów, a do kraju mieli powrócić uchodźcy. Zdecydowano też o skierowaniu do Rwandy misji stabilizacyjnej ONZ (UNAMIR) pod dowództwem Kanadyjczyka gen. Romeo Dallaire'a.
Kiedy wydawało się, że wszystko idzie już w dobrym kierunku, w nocy z 6 na 7 kwietnia 1994 roku zestrzelono samolot, którym lecieli prezydenci Rwandy i Burundi. Juvénal Habyarimana zginął, a za jego śmierć Hutu obwinili Tutsi z RPF. Najprawdopodobniej jednak samolot został zestrzelony przez radykalnych Hutu, przeciwników porozumienia z Aruszy, którym na drodze do fizycznego unicestwienia Tutsi stał już tylko prezydent. Tę hipotezę może potwierdzać fakt, że już w niecałą godzinę po zamachu w całej stolicy (Kigali) domy Tutsi oraz sprzyjających im Hutu zostały otoczone przez bojówki Parmehutu, zwane Interhamwe. Wszyscy Tutsi zostali wymordowani.
Gen. Dallaire domagał się sił liczących przynajmniej 4,5 tys. żołnierzy, jednak ONZ uznała tę liczbę za zbyt dużą i ostatecznie zgodziła się na 2,5 tys., z czego tylko 400 Belgów było dobrze wyszkolonych. Pozostała część misji były to wojska Bangladeszu, bardzo słabo uzbrojone i nieprzygotowane do misji.
UNAMIR obserwował wzmagający się w Rwandzie chaos, lecz żołnierze nie mogli nic zrobić. Gen. Dallaire został pozostawiony sam sobie. Nie mógł liczyć na terminowe dostawy, brakowało broni, a nawet prowiantu.
Pomimo raportów wysyłanych już wcześniej do ONZ, w których Dallaire pisał o gromadzeniu przez rząd Habyarimany broni, potężnych dostawach maczet (w ciągu roku około pół miliona sztuk), rządowej propagandzie przeciwko Tutsi oraz rosnącej liczbie morderstw na tle etnicznym, ONZ nie wyrażała zgody na powiększenie misji. Dodatkowo, rozkazy płynące z Nowego Jorku mówiły wyraźnie, że Błękitne Hełmy nie mogą podejmować żadnych akcji. Wobec rozgrywającego się piekła żołnierze byli bezsilni, często zmuszeni przyglądać się, jak na ulicach Kigali mordowani są ludzie. Wielu Tutsi znalazło schronienie w bazach ONZ, jednak gen. Dallaire zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie zapewnić tym ludziom bezwarunkowego bezpieczeństwa. Sytuacja stała się jeszcze trudniejsza, kiedy 19 kwietnia Belgowie wycofali swój kontyngent. Pomimo, to sam gen. Dallaire postanowił zostać na miejscu i trzykrotnie odmówił wykonania polecenia o wycofaniu.
Sekretarzem generalnym ONZ był wówczas Egipcjanin Butrus Ghali, prywatnie dobry przyjaciel nieżyjącego Habyarimany i rządzących Rwandą Hutu, który nie miał interesu, aby szkodzić wciąż istniejącemu reżimowi. Wysłany przez niego na miejsce specjalny przedstawiciel, Kameruńczyk Jacques Booh-Booh, torpedował wszelkie inicjatywy, jakie próbował podejmować gen. Dallaire oraz deprecjonował konieczność liczebnego i jakościowego wzmocnienia oddziałów Błękitnych Hełmów.
Również Francja, poczuwająca się do „opieki” nad Rwandą, którą zaliczała do „swojej” sfery frankofońskiej, nie chciała dopuścić do obalenia władzy Parmehutu. Zarówno ONZ, jak francuski prezydent François Mitterand (który wcześniej nazywał Habyarimanę swoim przyjacielem), obawiali się przejęcia władzy w Rwandzie przez Tutsi, na których czele stał Paul Kagame. Niechęć do RPF spowodowała, że najwygodniejszym dla Paryża rozwiązaniem stało się pozostanie ślepym na tragedię, jaka rozgrywała się w Rwandzie. ONZ ponadto uporczywie odmawiała nazwania masakr Tutsi ludobójstwem.
Maczeta, gwałt i AIDS - plan „doskonały”
Ludobójstwo Tutsi było pieczołowicie zaplanowaną akcją. Zapowiadało je wiele wydarzeń już kilkanaście miesięcy wcześniej. Jak zeznawał później premier Rwandy, Jean Kambanda, kwestia eksterminacji Tutsi była nawet omawiana w parlamencie. Przez kilka miesięcy tworzone były listy osób, które należy zabić w pierwszej kolejności. Przez pierwsze dwa tygodnie zginęła niemal połowa wszystkich zamordowanych wówczas Tuts, czyli około 300-500 tys. osób.
Najczęściej zadawano śmierć poprzez cios maczetą. Zabijano też nożem lub prymitywną włócznią. Jedną z form zadawania powolnej i okrutnej śmierci było natomiast zarażanie AIDS, czym „zajmowały się” specjalne oddziały chorych Hutu, którzy mieli zgwałcić jak największą liczbę kobiet Tutsi. W ciągu kilku miesięcy zgwałcono w Rwandzie około 350-500 tys. kobiet. Autorką tego zbrodniczego planu była minister do spraw kobiet i rodziny, Pauline Nyiramasushuko, skazana później na dożywocie.
Dopiero w czerwcu 1994 roku, dwa miesiące od rozpoczęcia masakr, ONZ zgodziła się na użycie wobec wydarzeń w Rwandzie, określenia „aktów ludobójstwa”. Zdecydowano też o wysłaniu kolejnej misji (UNAMIR 2), która jednak ostatecznie nigdy w pełni się nie uformowała. Francja natomiast wysłała wówczas do Rwandy swoje wojska (rzekomo pod auspicjami ONZ), które miały, zamiast bronić bezbronnych ludzi, czynnie włączyć się do walki po stronie... Hutu, aby nie dopuścić do zajęcia Kigali przez Tutsi z RPF.
Tymczasem oddziały zbrojne RPF pod wodzą Paula Kagame już na początku kwietnia 1994 roku ruszyły z Ugandy w stronę rwandyjskiej stolicy. W miarę zajmowania kolejnych prowincji przez RPF, mordercy Hutu, obawiając się krwawej zemsty ze strony Tutsi, zaczęli uciekać z kraju. Pół miliona ludzi (!) w ciągu kilku dni opuściło Rwandę, koczując w prymitywnych obozowiskach już na terenie Zairu.
Wywołującym zgrozę i poczucie krzywdy jest fakt, że to właśnie zdjęcia uciekających Hutu były najczęściej pokazywanymi obrazami w zachodnich mediach. Z całego świata ruszyła fala pomocy humanitarnej dla niedawnych ludobójców (ONZ przeznaczała na tę pomoc około 1 miliona dolarów dziennie). Francuzi, którzy nadzorowali ucieczkę Hutu, nie aresztowali żadnej osoby odpowiedzialnej za dokonane zbrodnie, zasłaniając się brakiem odpowiedniego mandatu.
Za koniec konfliktu uznaje się 18 sierpnia 1994 roku, kiedy podpisano zawieszenie broni. Liczba ofiar ludobójstwa w Rwandzie jest niewyobrażalna i trudna do dokładnego oszacowania: zamordowanych zostało od 800 tys. do 1 miliona ludzi, to znaczy około dwie trzecie populacji Tutsi. Około 3 milionów Hutu uciekło do Zairu, Burundi i Tanzanii w obawie przed zemstą RPF. Około 300-500 tys. Tutsi udało się uciec przed śmiercią z kraju.
Chociaż po wojnie ONZ powołała Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy, osądził on jedynie 93 osoby. Większość ludzi musiała na nowo nauczyć się żyć obok swoich niedawnych oprawców. Choć władze Rwandy (od 1994 roku jest to partia RPF) robią wiele, aby wprowadzić w życie wizję zjednoczonego narodu rwandyjskiego, dawne krzywdy nie zostały zapomniane. Relacje Rwandy z Francją i Belgią wciąż są napięte. Symbolicznym końcem ery „panowania” Francji i Belgii było ustanowienie w roku 1994 języka angielskiego jako języka urzędowego. Od kilkunastu lat obserwuje się ponadto zbliżenie Rwandy z brytyjską Wspólnotą Narodów i nawiązywanie lepszych relacji z krajami będącymi byłymi koloniami brytyjskimi.
Czytaj też:
Idi Amin. Śmieszny i przerażający rzeźnik Ugandy. Samozwańczy "ostatni król Szkocji"Czytaj też:
Ulubieniec Zachodu. Jak krwawy dyktator oszukał demokratyczny świat
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.