PIOTR WŁOCZYK: Pamięta pan jeszcze tamten telefon?
Płk WALTER CUNNINGHAM: Oczywiście! To było w 1963 r. Zadzwonił do mnie kierownik Biura Astronautów w NASA i spytał, czy na pewno chcę zostać astronautą. Odpowiedziałem, że nic się w tej sprawie ostatnio u mnie nie zmieniło (śmiech). Usłyszałem w końcu słowa, na które długo czekałem: „Wybraliśmy cię, polecisz w Kosmos. Tylko nie możesz o tym powiedzieć absolutnie nikomu, bo ogłosimy to dopiero jutro”.
Wytrzymał pan?
A skądże (śmiech)! Od razu pochwaliłem się żonie. Zresztą jestem pewien, że moi koledzy też nie byli w stanie dochować tajemnicy. Wszyscy mieliśmy wtedy w okolicach 30 lat, taka wiadomość powodowała w nas istną eksplozję szczęścia.
W maju 1961 r. John Kennedy zapowiedział, że do końca dekady Amerykanie wylądują na Księżycu. Brał pan te słowa na serio?
Rzeczywiście, wiele osób pukało się w głowę, słysząc tę zapowiedź. Miesiąc wcześniej Jurij Gagarin jako pierwszy człowiek w historii poleciał w Kosmos i wyglądało na to, że Ameryka jest daleko w tyle za ZSRS. Słowa prezydenta Kennedy’ego o locie na Księżyc mogły się wydawać tym większą abstrakcją, że mieliśmy wtedy za sobą jedynie 15-minutowy suborbitalny lot na pokładzie statku kosmicznego Mercury. Ja jednak brałem te słowa zupełnie na poważnie i dlatego dwa lata później zgłosiłem się do programu Apollo. Chciałem być częścią tego epokowego projektu.
Misja Apollo 7, w której brał pan udział, nierozerwalnie wiąże się z tragedią Apollo 1.
Byliśmy załogą rezerwową dla Apollo 1. 27 stycznia 1967 r. trzech astronautów Apollo 1 przeprowadzało na wyrzutni ten sam test, który my robiliśmy poprzedniej nocy. W module dowodzenia rozpętał się pożar i cała załoga zginęła. Najprawdopodobniej niewłaściwa izolacja kabli była powodem powstania zabójczej iskry, ale nigdy nie ustalono ponad wszelką wątpliwość, co było przyczyną tego pożaru.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.