W mroźny, styczniowy poranek 1993 r. młody człowiek coraz bardziej natarczywie pukał do drzwi mieszkania przy ulicy Orlej w Cieplicach. Tego dnia miał zabrać na badania jego lokatora. Mimo głośnego pukania nikt nie otwierał. Zaniepokojony młodzieniec z budki telefonicznej zadzwonił na policję. Kiedy sprowadzony ślusarz w końcu otworzył drzwi, a policjanci weszli do środka, ich oczom ukazał się niezwykły widok. W mieszkaniu panował straszny bałagan. Pod ścianami stały sterty książek. Niektóre wyglądały na cenne starodruki. Na podłogach leżały kartony z kasetami wideo, przemieszanymi z ubraniami i rzeczami osobistymi. Policjanci od razu zauważyli, że ten chaos nie jest wynikiem pospiesznego przeszukiwania mieszkania przez włamywaczy, ale raczej bałaganiarstwa właściciela. Kiedy weszli do pokoju, zobaczyli leżącego bezwładnie na podłodze mężczyznę z przykrytą kocem głową. Ubrany był w brudny podkoszulek, kalesony i damski szlafrok. Przez pierś przeciągnięty miał kabel włączonej farelki. Kiedy uniesiono koc, policjanci rozpoznali twarz najsławniejszego przewodnika sudeckiego, Tadeusza Stecia. Z boku jego głowy widniała głęboka rana.
Zabójstwo wywołało szok. Steć był legendą wśród karkonoskich przewodników, których całe pokolenia wychował. Był też powszechnie znany w środowisku miłośników gór jako jeden największych ich znawców, autor licznych publikacji i doskonały gawędziarz, rozchwytywany przez turystów. Jak się później okazało, jego śmierć stała się jedną z największych zagadek w powojennej historii regionu. Z pewnością jej wyjaśnienie tkwiło w barwnej przeszłości przewodnika.
Przesiedleniec jakich (nie)wielu
Steć przybył w Karkonosze w 1946 r. Pochodził z tarnopolszczyzny. W 1925 r. przyszedł na świat we wsi Ścianka. Cztery lata później, po śmierci ojca, Tadeusz z matką, która nie była w stanie sama utrzymać niewielkiego gospodarstwa przenieśli się najpierw do Hanaczowa, a potem w 1931 r. do Warszawy, gdzie matka zatrudniła się jako pokojówka w Hotelu Europejskim. Tadeusz w Warszawie skończył szkołę podstawową, a potem dwie klasy gimnazjum w Niepokalanowie, co załatwił mu brat matki, będący tam zakonnikiem. Po wybuchu wojny Steć uczył się na tajnych kompletach. Maturę zdał w lipcu 1944 r., po czym wyjechał do Sulejówka, gdzie zastało go Powstanie Warszawskie. Po jego zakończeniu doczekał „wyzwolenia” przez Sowietów. Warszawskie mieszkanie Steciów było zniszczone, Tadeusz więc udał się w rodzinne strony, skąd jednak szybko uciekł w obawie przed banderowcami. Przez Lwów trafił do Krakowa, gdzie rozpoczął nowicjat w klasztorze benedyktynów w Tyńcu. Tam jednak okazało się, że na równi ze starymi księgami i łaciną, interesuje się kolegami z nowicjatu. W końcu w jego kronice znalazł się dyplomatyczny zapis, że „rozeznał inną drogę życiową”. Wyrzucony z zakonu odnalazł wracającą z przymusowych robót matkę, z którą wyruszył do Jeleniej Góry, aby rozpocząć całkiem nowy rozdział życia.
Steciowie, z przydziałem z urzędu repatriacyjnego, w 1946 r. osiedlili się w Trzcińsku pod Jelenią Górą, gdzie otrzymali niewielkie gospodarstwo. Tadeusz rozpoczął studia na wydziale historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, ale po dwóch latach zrezygnował z nauki. Mimo to, aż do 1950 r. podawał się za studenta, a potem był tytułowany magistrem, czemu nigdy nie zaprzeczał. Sprzyjała temu jego rozległa wiedza, którą łapczywie chłonął czytając książki oraz znajomość łaciny, którą wyniósł z seminarium.
Przewodnik orkiestra
Steć krótko pracował w szkole w Trzcińsku, ale szybko zrozumiał, że zawód nauczyciela nie jest dla niego. Ciągnęło go w góry, w które wyruszał z Trzcińska w każdej wolnej chwili. Łącząc przyjemne z pożytecznym, zatrudnił się w Dolnośląskiej Spółdzielni Turystycznej, dla której wytyczał i znakował górskie szlaki. W 1949 r. został członkiem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, które wówczas zrzeszało miłośników polskich gór oraz Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, które wkrótce połączyły się, tworząc PTTK.
Karkonoska turystyka zaczynała wtedy odradzać się po wojnie. Steć aktywnie w tym uczestniczył, uruchamiając i prowadząc schronisko „Szwajcarka” w Górach Sokolich, a później również schronisko na Równi Pod Śnieżką. Szkolił też nowych przewodników. W tamtym okresie większość karkonoskich szlaków zostało wytyczonych przez niego, na podstawie szlaków poniemieckich. Samodzielnie tworzył również „Szlak Zamków Piastowskich”, prowadzący z Zamku Grodno w Górach Czarnych przez Zamek Książ i kilka innych piastowskich warowni aż do Zamku Grodziec na Pogórzu Kaczawskim. Po kursach ratownictwa górskiego, w których uczestniczył w 1949 r., stał się też gorącym orędownikiem utworzenia w Karkonoszach grupy ratownictwa górskiego. Ostatecznie, po kilku próbach, całoroczna Sudecka Sekcja GOPR powstała z jego inicjatywy w 1952 r.
W 1958 r. zaczął pracę w Ośrodku Wiedzy o Ziemiach Zachodnich w Bolkowie, zajmującym się głównie popularyzacją wiedzy o Dolnym Śląsku. W tym czasie, z racji pełnionej funkcji, zaczął dostawać zlecenia od Dolnośląskiego Konserwatora Zabytków na ich inwentaryzację. Prawdopodobnie wtedy Steć zdał sobie sprawę, jakie skarby kryją się na plebaniach i strychach poniemieckich domów, i jak łatwo można je zdobyć od nieświadomych ich wartości mieszkańców. Być może te zainteresowania spowodowały, że ze Steciem z początkiem 1963 r. rozwiązano umowę o pracę. Odtąd zajął się już tylko przewodnictwem górskim i pisaniem. Pisać zresztą zaczął dużo wcześniej, bo już w 1949 r. Stało się to, kiedy po krytyce wydawanych przez PTTK przewodników, usłyszał, że ma zacząć pisać własne. Steć wziął sobie tą radę do serca i już w 1952 r. wydał dwa przewodniki. Jego dziełem jest też doskonały przewodnik „Sudety Zachodnie” wydany w 1965 r., który chyba do dzisiaj pod względem dokładności i układu nie ma sobie równych. Miały też powstać części o innych rejonach Sudetów, ale Steć zawsze miał kłopoty z wywiązywaniem się prac w terminie, co powodowało zrywanie z nim umów, a nawet procesy sądowe i zajęcia komornicze. Mimo tego pisał wiele, również do gazet, opracowywał też własnoręcznie proste, ale skuteczne mapy, pozwalające dotrzeć turystom do górskich atrakcji. Steć nie był odkrywczy, czerpał całymi garściami z przedwojennych wydawnictw niemieckich, ale i tak opracowywane przez niego przewodniki wnosiły nową jakość, m. in. odnosząc się do historii i tradycji regionu. Jednocześnie potrafił w nich pokazać, że strony te, włączone do Polski zaledwie kilka lat wcześniej, są jej integralną częścią, w co wówczas wielu Dolnoślązaków całkiem mocno wątpiło. Była to lekcja dobrego, patriotycznego wychowania dla ludzi dopiero zapuszczających swoje korzenie na Dolnym Śląsku. To między innymi właśnie takie publikacje przyczyniły się znacząco do dosyć łagodnej ewolucji tzw. Ziem Odzyskanych z niemieckich w polskie.
Kultowy, najbogatszy i obrzydliwy
Na fali odwilży w latach 60. i regulowania polsko-niemieckich spraw, do Polski zaczęło przyjeżdżać coraz więcej turystów z Zachodnich Niemiec. Często byli to tzw. wypędzeni – mieszkańcy tych terenów, którzy pierwszy raz po kilkudziesięciu latach mogli obejrzeć swoje dawne domostwa albo pokazać je dzieciom i wnukom. W oprowadzaniu po górach i zabytkach płacących deutschmarkami turystów Steć, który dobrze znał niemiecki zwietrzył złoty interes. Jego wiedza – również o niemieckich czasach, elokwencja, poczucie humoru i niewątpliwy talent gawędziarski szybko zjednały mu niemieckich turystów, którzy polecali go sobie, a nawet domagali się przydzielenia właśnie jego. Przedsiębiorczy przewodnik zarabiał krocie, również na sprzedaży turystom zdjęć z wycieczek i dolnośląskich zabytków, które sam wykonywał. Sprzedawał im też polskie mapy z naniesionymi niemieckimi nazwami, a nawet kopie przedwojennych niemieckich przewodników, które nie wiadomo jak powielał.
Steć stawał się coraz mocniej postacią kultową w Karkonoszach i okolicy. Na górskich szlakach pojawiał się zwykle w swoim czerwonym przewodnickim swetrze, w berecie z antenką na głowie i z termosem słynnej zaprawionej alkoholem „herbatki”, którą częstował co znaczniejszych turystów. Ze swoją aparycją przedwojennego kierowcy ciężarówki był rozpoznawany zarówno przez miejscowych jak i przez turystów. Zaczął być nazywany „Przewodnikiem Przewodników”, a nawet „Królem Sudetów”. Na górskiej wycieczce potrafił wyciągnąć z plecaka XV-wieczną księgę, mówiąc turystom, że można za nią kupić dwa nowe mercedesy. Sam Steć umiejętnie podtrzymywał legendę o sobie, opowiadając o posiadanych skarbach, które zebrał podczas podróży po regionie i niezwykłych wydarzeniach, w których brał udział. W życiu prywatnym był jednak wysoce nieufny. Mieszkał sam, w 50-metrowym mieszkaniu przy ulicy Orlej 3/4 w Cieplicach. Na spotkania z nim trzeba się było umawiać w miejscach publicznych. Nigdy nie otwierał nieznajomym. Przychodzącym po zmroku kazał zawsze stawać w świetle lampy zapalanej od wewnątrz i oglądał ich przez wizjer w drzwiach.
Miał też bardzo ciemne karty w swoim życiorysie. Zapraszany na prelekcje do szkół i świetlic, wyłuskiwał tam młodych, 14-15 letnich chłopców, którym proponował oglądanie filmów o górach. W rzeczywistości zapraszał ich do swojego domu i pokazywał pornografię, a potem molestował seksualnie, płacąc za milczenie. W tamtych czasach takie sprawy zwykle nie wychodziły na światło dzienne albo były zamiatane pod dywan. Nie uszło to jednak uwadze bezpieki, która dwa razy zwerbowała go do współpracy na podstawie „haków” w postaci materiałów obyczajowych. Steć jednak współpracował niechętnie. Nie było z niego zresztą pożytku i w obu przypadkach po kilku latach zakończono współpracę, za którą poza tym przewodnik nie brał pieniędzy.
Zagadkowe morderstwo
Załamanie rynku turystycznego, jakie przyszło wraz ze zmianami ustrojowymi w Polsce po 1989 r. nie wpłynęło zupełnie na jego działalność. Zwykle wiele nie potrzebował, a niemieckich turystów było jeszcze więcej po otwarciu granic. W 1991 r. na wernisażu „Polskie przewodniki turystyczne po ziemi jeleniogórskiej” zorganizowanej w Karpaczu, jego książki zajęły znaczącą część wystawy. W 1992 r. współtworzył polsko i niemieckojęzyczne wersje filmu o opactwie w Krzeszowie. W tym samym roku zajął piąte miejsce na najpopularniejszą osobę w regionie w plebiscycie zorganizowanym przez lokalne wydanie „Słowa Polskiego”. Jeleniogórskie muzeum planowało nawet otworzyć monograficzną wystawę poświęconą przewodnikowi z okazji jego 70. rocznicy urodzin.
To wszystko przerwała jego niespodziewana śmierć. Sprawca musiał być znany ofierze. Sąsiedzi zeznali, że w dniu morderstwa, wpuścił kogoś do domu około godziny 22. Godzinę później, jak podawali, dało się słyszeć głuche odgłosy uderzeń jakby upadającego ciała. Potem zapadła cisza. Policję na drugi dzień zawiadomił znajomy Stecia, który od jakiegoś czasu mu pomagał. Przewodnik ostatnio skarżył się na kłopoty z sercem, w tym dniu mieli razem jechać do lekarza. Morderstwo wywołało szok w Jeleniej Górze i w środowiskach związanych z górami. Miejsce przestępstwa – jak często się zdarzało w tamtych czasach, zostało zadeptane przez oficjeli z policji, prokuratorów i miejscowych notabli. Do sprawy powołano specjalną grupę operacyjną, ale jej działania nie przyniosły zbyt wielu efektów. Początkowo zakładano motyw rabunkowy, ale z miejsca zbrodni zginęła tylko niewielka kwota pieniędzy. Cenne monety i starodruki leżały porozrzucane w całym mieszkaniu. W szafce na buty znaleziono bezcenną pierwszą książkę wydrukowaną w Polsce: „Almanach Krakowski” z 1473 r.
W końcu zaczęto badać homoseksualne związki Stecia jako ewentualny motyw zabójstwa. Ustalono wielu jego kochanków, ale policjanci, zdaje się, nie byli specjalnie zainteresowani rozwiązaniem sprawy. Przemysław Semczuk, który o zabójstwie Stecia napisał książkę „Tak będzie prościej”, wspominał, że jeden z policjantów zaangażowanych w wyjaśnianie sprawy powiedział mu, że w śledztwie ustalono wielu młodych kochanków Stecia. Niektórzy z nich byli synami wpływowych w regionie osób, które mocno naciskały policjantów, żeby nie rozdmuchiwali sprawy. W końcu śledztwo umorzono bez wykrycia sprawców. Do sprawy później kilkukrotnie wracano, zajmowało się nią tzw. Archiwum X Policji, ale mimo znalezionych na miejscu śladów – młotka owiniętego bandażem, czapki z włosami i butelki z odciskami palców sprawcy nigdy nie odnaleziono. Majątek przewodnika odziedziczyła mieszkająca po sąsiedzku jego matka. Kiedy zmarła w listopadzie 1993 r., pretensje do niego zgłosiła pielęgniarka opiekująca się nią przed śmiercią. Matka Stecia miała darować jej zbiory. Ostatecznie, po dwóch latach trafiły one do Muzeum Karkonoskiego. Czy w całości, tego nie dowiemy się pewnie nigdy.
Mordercze archiwum
Istnieje również o wiele bardziej sensacyjna wersja przyczyn zabójstwa Tadeusza Stecia. Jej wyjaśnienie miałoby korzenie w głębokiej przeszłości karkonoskiego przewodnika. W 1945 r. przyszły przewodnik miał razem z przyszłym premierem Piotrem Jaroszewiczem oraz Jerzym Fonkowiczem uczestniczyć w przejmowaniu archiwum w Radomierzycach. W tej niewielkiej wiosce w pobliżu Zgorzelca znajduje się pałac na wodzie. W jednej z jego oficyn latem 1944 r. zabudowano specjalne sejfy do przechowywania dokumentów. Prace nadzorował niemiecki szef departamentu VI, czyli wywiadu zagranicznego RSHA Walter Schelleneberg.
Schellenberg był jedną z najważniejszych postaci niemieckiego wywiadu, zamieszanym w szereg śmiałych przedsięwzięć. Od porwania w Venlo, przez likwidację komunistycznej siatki Czerwonej Orkiestry w Niemczech, podsłuchy w ekskluzywnym domu publicznym nazywanym Salonem Kitty w Berlinie, po negocjacje z hrabią Bernadotte w sprawie zawarcia separatystycznego pokoju z aliantami zachodnimi. Pod koniec wojny, po likwidacji Abwehry, Schellenberg został szefem całego niemieckiego wywiadu, skupionego w SS. W tym czasie do tajnego pomieszczenia w Radomierzycach zaczęto zwozić jego archiwum. Schellenberg, prawdopodobnie przekonany, że Łużyce pozostaną po wojnie w Niemczech, kazał zwozić tam dokumenty mające być jego kartą przetargową w rozmowach z aliantami.
Jaroszewicz, który wtedy był pułkownikiem 1. Armii Wojska Polskiego miał przejąć w czerwcu 1945 r. archiwum razem z Fonkowiczem, zasłużonym AL-owcem, a później oficerem wywiadu WP. Fonkowicz miał już w swoim życiu podobny epizod. W 1943 r. razem z Gestapo przejmował w Warszawie archiwum Delegatury Rządu na Kraj, co skończyło się falą aresztowań żołnierzy AK.
Z nieznanych powodów w Radomierzycach miał im towarzyszyć również Steć. Grupa pracowała nad materiałami przez kilka tygodni, zanim w lipcu nie zostały ono wywiezione do ZSRS. W tym czasie Jaroszewicz z towarzyszami przeglądali materiały, robili notatki, a nawet zabierali co cenniejsze dokumenty. Miały tam znajdować się przejęte przez Niemców materiały wywiadu francuskiego, być może holenderskiego i belgijskiego oraz archiwum placówki Gestapo w Paryżu. W tym materiały zebrane na osoby, które później wspięły się wysoko po szczeblach politycznej kariery.
Jaroszewicz został zabity w swojej willi w Aninie we wrześniu 1992 r., po długich torturach. Podobny los spotkał pięć lat później Fonkowicza w jego domu w Konstancinie-Jeziornie. Zabójstwa te, podobnie jak sprawa Stecia, nigdy nie zostały wyjaśnione. W zasadzie jedynym elementem je łączącym było przejmowanie archiwum w Radomierzycach. Czyżby więc Steć, Fonkowicz i Jaroszewicz zginęli, bo poznali jego tajemnice?
O ile Jaroszewicz i Fonkowicz mieli wiele na sumieniach i mogliby zginąć nie tylko w z związku z ich obecnością w czerwcu 1945 r. w Radomierzycach, ze Steciem sprawa miała się nieco inaczej. Historie o jego tam obecności wymyślił prawdopodobnie w latach 80. Henryk Piecuch, który to był byłym już oficerem zwiadu WOP w Karkonoszach i zarazem płodnym pisarzem. W czasach PRL pisał głównie książki sensacyjne, wykorzystując udostępniane mu materiały z archiwów służb specjalnych i rozmowy z ważniakami z polskiej i sowieckiej bezpieki. W swoich wydawanych w kilkusettysięcznych nakładach „dziełach” zręcznie łączył fakty ze swoją bujną fantazją. W latach 90. zaczął pisać literaturę faktu, opisującą sprawki PRL-owskich służb specjalnych. Piecuch o aferach, o których z sejmowej mównicy kilkanaście lat później krzyczał Jarosław Kaczyński, pisał już na początku lat 90. Jednak i tutaj przyjmował specyficzną manierę mieszania faktów ze swoimi fantazjami. Sprawiało to, że nigdy ani on, ani jego faktograficzne książki nie były traktowane do końca poważnie. Robił to zresztą prawdopodobnie celowo, w obawie przed zemstą tajnych służb.
Podobnie spreparowaną legendę o swoim udziale w akcji w Radomierzycach rozpowiadał wśród znajomych sam Steć. Później własną wersję łączącą śmierć trzech uczestników tamtej akcji zaczęli rozpowszechniać uznani znawcy dolnośląskich tajemnic, jak Joanna Lamparska i Jerzy Rostkowski, aż zaczęła ona żyć własnym życiem. Żeby lepiej pasowała do dwóch pozostałych, dorabiano wersję o torturowaniu przewodnika przed śmiercią, o czym miały świadczyć poparzenia na jego nodze spowodowane stojącą obok farelką, którą włączył sprawca. Do dzisiaj pokutuje ona w większości sensacyjnych artykułów na temat Stecia oraz w Wikipedii. Tymczasem z innych źródeł, w tym przede wszystkim z własnoręcznie napisanego przez niego życiorysu wynika, że po raz pierwszy na Dolny Śląsk przybył on rok po wydarzeniach w Radomierzycach, czyli w czerwcu 1946 r.
Niewykluczone oczywiście, że w życiu późniejszego najbardziej znanego karkonoskiego przewodnika jest dziura, i że przybył on w te strony z Jaroszewiczem już rok wcześniej, a potem niejako znając je już trochę, ściągnął tam matkę. Życiorys zaś sfałszował w obawie przed łączeniem go z niebezpiecznymi sprawami. Gdyby okazało się to prawdą, mogłoby doprowadzić do wyjaśnienia jednej z największych kryminalnych zagadek tzw. III RP.
Czytaj też:
Najbardziej zagadkowe zaginięcie II RP. Nigdy nie rozwiązano tej sprawyCzytaj też:
"Wrzód na ciele Polski Ludowej, który należy wyciąć". Jak komuniści zabili PileckiegoCzytaj też:
Prekursor polskiej fantastyki. 40 lat temu zmarł Janusz Zajdel
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.