PIOTR WŁOCZYK: Jak się pan czuł, gdy zakładał pan mundur SS-Untersturmführera po dwóch latach niewoli w Auschwitz?
KAZIMIERZ PIECHOWSKI: Znakomicie (śmiech). Do samego końca bałem się jednak, że nie uda nam się stamtąd wydostać.
Kto wpadł na pomysł, żeby w tak nieprawdopodobny sposób spróbować uciec z Auschwitz?
Wszystko zaczęło się od Eugeniusza Bendery, kolegi z obozu. Pracowaliśmy wtedy w tym samym komandzie przy magazynach SS. Załapanie się do tej pracy oznaczało koniec zimna i głodu. To było marzenie, bo nad naszymi głowami był dach, a poza tym można było tam zorganizować dodatkowe jedzenie. Magazyny były olbrzymie – zaopatrywały oddziały SS stacjonujące od Wrocławia do Dniepropietrowska.
Gienek Bendera był złotą rączką, jeżeli chodzi o mechanikę, w związku z czym Niemcy wyznaczyli go do pracy w warsztacie samochodowym. Na początku maja 1942 r. Gienek zwierzył mi się: „Kazek, Boże kochany, dowiedziałem się, że jestem na liście do likwidacji”. Każdy z więźniów miał swoją teczkę. Gienek dowiedział się od kogoś, kto pracował w biurze, że niedługo zostanie zamordowany. Spytał mnie, czy możliwa jest ucieczka z Auschwitz. Pomyślałem sobie, że Gienek przez ten strach nie wie, co mówi. Więźniowie uciekali wprawdzie z komand pracujących poza obozem, ale z samego obozu wewnętrznego nie sposób było się wydostać. Wszędzie były psy, wartownicy, a ogrodzenie nie miało słabych punktów. Ucieczka była po prostu niemożliwa!
Poza tym chyba każdy zdawał sobie sprawę z tego, że w przypadku ucieczki inni więźniowie zapłacą za jego wolność życiem.
To prawda. Karl Fritzsch, zastępca komendanta obozu, osobiście wygłaszał więźniom z nowych transportów swoją wyuczoną na pamięć kwestię: „To nie jest sanatorium! To jest obóz koncentracyjny Auschwitz i tu trzeba pracować! Ale jeżeli przyjdzie komuś do łba jakaś głupia myśl, to niech wie, że jeżeli ucieknie z komanda pracy, to dziesięciu z tego komanda pójdzie na śmierć. Jeżeli ucieknie z baraku, to dziesięciu z tego baraku zostanie zabitych za niego. To sobie zapamiętajcie”.
Jednak mimo wszystko zaczął się pan zastanawiać nad ucieczką.
Pytałem siebie w myślach: „Jak mogę pomóc koledze?”. Pewnego razu Gienek powiedział: „Pracuję w warsztacie, więc mógłbym zorganizować samochód, a to już będzie coś. Ty przecież znasz niemiecki, więc może jakoś zorganizujemy ucieczkę”. Ja jednak dalej nie wierzyłem w powodzenie takiego przedsięwzięcia. Jak to niby miałoby wyglądać? W pasiakach wyjechalibyśmy tym autem z obozu? (śmiech)
Stwierdziłem jednak, że choć to wszystko jest zupełnie nierealne, pomyślę nad ucieczką. Chodziło o zachowanie w tej sprawie czystego sumienia, bo naprawdę chciałem pomóc Gienkowi. Zacząłem więc opracowywać plan. Żeby uciec, należało rozwiązać cztery węzły. Każdy jednak wydawał się nie do rozwiązania.
Co było pierwszym problemem?
Jak wyjść przez bramę „Arbeit macht frei” z obozu wewnętrznego? Praca była zorganizowana w komandach. Każde komando miało swojego kapo. Przy bramie esesman sprawdzał, czy wszystko gra – zarówno w drodze z obozu wewnętrznego, jak i z powrotem. Jak mielibyśmy przejść przez tę bramę po wprowadzeniu nas z powrotem po zakończeniu pracy? Gienek powiedział, że trzeba tu będzie wykorzystać moją znajomość języka niemieckiego. Tylko jakie ja miałem komando pracy wyprowadzić?
I nagle olśnienie – Rollwagenkomando! W obozie wewnętrznym nie było przecież żadnych środków lokomocji oprócz zaprzęgów ludzkich. Najmniejszy wózek musiał być ciągnięty przez minimum czterech więźniów. Brakowało nam więc jeszcze dwóch kompanów do ucieczki. Gienek zagadnął w tej sprawie Józefa Lemparta, księdza z Wadowic, który z nim pracował w warsztacie. Było nas już trzech.
Ja z kolei porozmawiałem na ten temat z Alkiem Kiprowskim, kolegą z harcerstwa, z którym trafiłem do Auschwitz już 20 czerwca 1940 r. w drugim transporcie więźniów. Alek odmówił. Zapytałem więc innego znajomego harcerza – Stanisława Jastera z Warszawy – czy chciałby z nami spróbować uciec. Zgodził się.
Czyli utworzyliście w ten sposób fikcyjne komando złożone jedynie z czterech więźniów, żeby nikt inny nie zginął – Niemcy w końcu trzymali się swoich własnych przepisów.
Dokładnie. Wybraliśmy sobotę 20 czerwca 1942 r. Równo dwa lata wcześniej trafiłem do Auschwitz. W magazynach SS pracowało się od poniedziałku do piątku od ośmiu do 12 godzin dziennie. W soboty pracowaliśmy jednak tylko do godz. 12. W południe esesmani zamykali magazyn na cztery spusty i mieli – jak byśmy to dziś powiedzieli – weekend. My z kolei byliśmy zabierani z powrotem przez bramę „Arbeit macht frei” do obozu wewnętrznego. Czasem wyznaczano nam inne zajęcia, a czasem mieliśmy wolne.
Szkopuł w tym, żeby wartownik nie sprawdził w zeszycie, co to za czteroosobowe komando z wózkiem pełnym odpadków wychodzi przez bramę poza obóz wewnętrzny. Jeżeliby sięgnął do swoich papierów, to esesmani wzięliby nas stamtąd prosto do komory gazowej. Jednak nie sprawdził. W ten sposób udało się nam wyjść przez bramę „Arbeit macht frei”.
To dopiero początek. Za bramą obozu wewnętrznego były kolejne zasieki i posterunki wartownicze.
Tak, tu dochodzimy do drugiego węzła: jak dostać się do warsztatu samochodowego, w którym pracował Gienek Bendera? Udało nam się jednak dorobić klucz. Niemcy byli przyzwyczajeni do widoku Gienka jeżdżącego samochodami w pobliżu warsztatu – w końcu musiał się przekonać, czy wszystko działa. To była nasza szansa.
Trzeci węzeł: skąd wziąć mundury? Pewnego dnia zauważyłem jednak, że na drugim piętrze magazynu, przy którym pracowaliśmy, znajdowało się pomieszczenie wypełnione mundurami i bronią! To odkrycie dodało nam skrzydeł. Nasza ucieczka stawała się coraz bardziej realna.
Przy magazynie znajdował się bunkier z koksem. Był on połączony z magazynem. Klapy do bunkra były zabezpieczone śrubami. Ostatniego dnia pracy wyjąłem je tuż przed powrotem do obozu wewnętrznego. W ten sposób mogliśmy się dostać do środka. Po szczęśliwym przejściu przez bramę „Arbeit macht frei” we trzech weszliśmy do pustego magazynu, przebraliśmy się w mundury esesmanów i wybraliśmy sobie broń. Ja miałem odgrywać rolę Untersturmführera. Reszta kolegów miała być szeregowcami. Chwilę później Gienek Bendera podjechał pod drzwi magazynu steyrem 220.
Służbowym autem komendanta obozu...
Zgadza się. Wyszedłem przed budynek. Esesman z pobliskiego posterunku miał nas w polu widzenia, więc Gienek wychodząc z auta, zdjął czapkę, odgrywając rolę posłusznego więźnia. Ja z kolei zdecydowanym ruchem ręki kazałem Gienkowi wejść do środka, by mógł przebrać się za esesmana. Chwilę później wyszliśmy we czterech w mundurach i załadowaliśmy się do auta.
Ile mieliście przy sobie broni?
Dużo. Zabraliśmy jej ze sobą tyle, ile tylko zmieściło się w bagażniku (śmiech). Mieliśmy broń krótką, automaty i granaty.
Byliście gotowi jej użyć?
Umówiliśmy się, że gdyby nie udało nam się wyjechać z obozu, od razu skończymy ze sobą. Gdybyśmy bowiem zabili przy okazji esesmanów, wiedzieliśmy, że co najmniej kilkuset więźniów zginęłoby z naszego powodu. Jeżeli jednak udałoby się nam uciec, to za obozem mieliśmy zrobić użytek z tego, co zabraliśmy z magazynu.
Został wam jeszcze do omówienia czwarty węzeł.
No właśnie – nie wiedzieliśmy, jak wygląda procedura przekraczania ostatniego posterunku wartowników. Czy trzeba było mieć przepustkę? A może Niemcy mieli jakieś ustalone hasło, bez którego nie można było wyjechać na zewnątrz? Jechaliśmy zupełnie w ciemno. Gienek oczywiście był naszym kierowcą. Po drodze minęliśmy esesmana. Jedną ręką podpierał rower, a w drugiej trzymał papierosa. Gdy tylko nas zobaczył, od razu wyrzucił papierosa i wyprostował rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Był to dobry znak – wyglądało na to, że nasze mundury robiły swoje.