Patryk Pleskot
Sto metrów dalej, na drugim piętrze bloku na Osiedlu Łańcuckim, w mieszkaniu st. sierż. Krzysztofa Mołonia, funkcjonariusza Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych (RUSW) w Jarosławiu, od rana było niespokojnie. Urodzony w 1949 r. Mołoń, z zawodu mechanik samochodowy, nie był człowiekiem lubianym nawet przez innych milicjantów. Nadużywał alkoholu, nie dotrzymywał słowa i miał skłonność do przemocy. Nade wszystko jednak uwielbiał – zwłaszcza po pijanemu – sobie postrzelać. Nie tylko oficjalnie, na strzelnicy, lecz także np. w drzwi pobliskiego sklepu (skąd zresztą jako haracz podbierał piwo), do ptaków, w mury sąsiednich budynków. Był członkiem sekcji strzeleckiej Ligi Obrony Kraju i na tej podstawie miał pozwolenie na posiadanie pistoletu i karabinu małokalibrowego.
Sąsiedzi wiedzieli, że gdy sierż. Mołoń schodzi do piwnicy albo siada z piwem na swym obrotowym krześle w pokoju i otwiera okno, bawiąc się bronią, lepiej zejść mu z drogi. Terroryzował okolicę, ale było oczywiste, że żadna interwencja u jego kolegów z RUSW nie może przynieść żadnego skutku. Chciał dominować nad otoczeniem. Bywał ordynarny, nierzadko bił żonę i dzieci (jedno było w wieku Edytki). Potrafił zaatakować hałasujące pod blokiem dzieciaki, z całej siły uderzając głową jednego o głowę drugiego. Ćwiczył judo i nierzadko praktykował ciosy – niby w żartach – na kolegach z pracy i znajomych. Zarówno na trzeźwo, jak i pod wpływem alkoholu.
W marcu 1982 r., w pełni stanu wojennego, rozbił swoją syrenę, prowadząc pojazd w stanie upojenia alkoholowego. Doznał wstrząsu mózgu, a za karę został przeniesiony z etatu śledczego w ówczesnej Komendzie Miejskiej MO (KM MO) w Jarosławiu na stanowisko magazyniera w tej samej komendzie. W 1983 r., strzelając dla zabawy w drzwi sąsiedniego sklepu, postrzelił 15-letniego Adama Wołoszyna. Rana była lekka, a Mołoń znał ojca chłopaka, sprawa została więc zatuszowana. Nikt nie pomyślał, żeby pozbawić nieodpowiedzialnego strzelca pozwolenia na posiadanie broni. Przecież milicjantowi wszystko wolno.
Miał akurat wolne…
W czwartek 29 marca 1984 r. Mołoń miał akurat wolne. Wieczorem poprzedniego dnia pił wódkę ze znajomym. Obudził się z bólem głowy. Żona i dzieci wyszły wcześnie z domu. Czas do południa zszedł Mołoniowi na piciu piwa i oglądaniu telewizji. Po trzeciej butelce postanowił pobawić się bronią. Minęła godz. 12. Chwycił swój karabin i wyszedł na balkon. Sprawdził magazynek, wycelował w kawkę siedzącą na antenie na dachu sąsiada. Potem wrócił do środka i przeszedł do drugiego pokoju, z oknami skierowanymi w stronę miejskiego parku. Usiadł na wersalce, ponownie sprawdził mechanizm magazynku. Wprowadził zamkiem pocisk do komory nabojowej i wyrzucił go, odciągając zamek do tyłu. Kilkakrotnie powtórzył tę czynność. Przy kolejnej próbie wprowadził nabój, po czym wycelował trzymany w prawej ręce karabin – przez okno, poniżej podniesionej żaluzji – w lampę elektryczną umocowaną na ścianie parterowego budynku przylegającego do parku. Oddał strzał. Kula przeleciała między blokami Osiedla Łańcuckiego w kierunku alejek parkowych i dziecińca. Gromada ok. 150 dzieci, korzystając z ładnej pogody, przebywała akurat na dworze. Ich radosne okrzyki dobiegały do uszu strzelca.
Mołoń przeczyścił broń i, lekko chwiejąc się na nogach, schował ją do szafy.
W tym czasie wokół leżącej w kałuży Edytki, płaczącego Bartka i przerażonego dziadka zebrał się tłumek przechodniów. Ktoś wezwał karetkę. Dziadek wziął nieprzytomną dziewczynkę na ręce. Wtedy dostrzegł krew na głowie, sączącą się z lewej skroni. Przyjechało pogotowie, dźwięk syreny mieszał się z okrzykami ludzi.
Mamoń usłyszał jakieś niewyraźne odgłosy dobiegające z parku i sygnał nadjeżdżającej karetki. Przeraził się. Czyżby kogoś trafił? Wybiegł z mieszkania, wsiadł na rower i pojechał do parku. Około godz. 14 zaczepił taksówkarza parkującego przy ul. Żeromskiego. Zaczął wypytywać, co się stało. Kierowca nie bardzo wiedział. Mołoń wrócił więc do domu, nie śmiał pójść do parku. Nie wiedział, co robić dalej.
Około godz. 15 milicjanci z RUSW przeprowadzili wizję lokalną na miejscu zdarzenia. Przepytywani ludzie byli przekonani, że ktoś musiał strzelić do dziecka, pewnie z pobliskich krzaków. Zjawił się ojciec Edytki, który wraz z funkcjonariuszami zaczął przeszukiwać zarośla. Nic nie znaleziono. Wkrótce jednak sprawa zaczęła się wyjaśniać. Ustalając kąt strzału, milicjanci stwierdzili, że musiał on paść ze stojącego nieopodal budynku mieszkalnego.