Centrum Warszawy. Przy kawiarnianym stoliku elegancki starszy pan popija macchiato. W pewnym momencie mówi: – Jeździłem po Polsce i z bronią w ręku rozbijałem monopole spirytusowe.
To głośne, poczynione ze stoickim spokojem wyznanie sprawia, że na moim rozmówcy ogniskuje się wzrok kilku osób siedzących przy sąsiednich stolikach.
Józef Bandzo ps. Jastrząb, lat 90, był – jak moglibyśmy to dziś określić – osobistym ochroniarzem legendarnego mjra Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Teraz zerka na rozłożone na stoliku pisma brydżowe. – Gra pani w brydża? Bo ja uwielbiam. Zarówno w brydżu, jak i w walce najważniejsza jest szybka i trafna analiza w warunkach stresu.
Druga okupacja
Komu jak komu, ale żołnierzom wyklętym emocji w życiu nie brakowało. Kiedy w roku 1945 większość ludzi na świecie cieszyła się z zakończenia wojny, oni podjęli walkę na nowo. Bo dla Polaków stawało się coraz bardziej oczywiste, że – zamiast wymarzonej wolności – swoje porządki wprowadza nowy, sowiecki okupant. Tych, którzy postanowili nadal walczyć o wolność ojczyzny, łączył brak złudzeń co do intencji władz przywiezionych z Moskwy.
Józef Bandzo w szpitalu w Lublinie leczył rany po dwóch latach partyzantki. Odkąd jako 19-letni chłopak został w 1943 r. żołnierzem 3. Wileńskiej Brygady AK kapitana Gracjana Fróga ps. Szczerbiec, nie wychodził z lasu. Walczył w „kompanii szturmowej” por. Romualda Rajsa ps. Bury. Elitarnej, wykorzystywanej w najtrudniejszych starciach. W maju 1944 r. został poważnie ranny. Udało mu się uciec z sowieckiej obławy i uniknąć aresztowania przez NKWD. W Lublinie zdecydował się na ponowną operację wciąż niesprawnej lewej ręki.
– Leżąc w szpitalu, dowiedziałem się, że „Łupaszka” znów rusza w teren. Nie znałem go jeszcze osobiście, ale był dla nas legendą. Postanowiłem dołączyć – opowiada. Na pytanie, dlaczego nie wierzył komunistom, uśmiecha się sarkastycznie. – Jestem z Wileńszczyzny. Nas gonili, wsadzali do więzień, skazywali na katorgi. Nie było w co wierzyć… – wzrusza ramionami.
Jednak i w innych częściach Polski w wielu rodzinach nie robiono sobie żadnych złudzeń. Warszawianka z dziada pradziada Jadwiga Obrębalska opowiada, że do swojego miasta wróciła z matką siedem dni po wkroczeniu Sowietów. Nie użyje zwrotu „po wyzwoleniu”, bo dla niej od początku było oczywiste, że mieliśmy do czynienia z drugą okupacją. A kim są Rosjanie, jej rodzina wiedziała najlepiej.
Dziadek – wraz ze swym ojcem – walczył w powstaniu styczniowym. Starszy pan, już niewidomy, brał często wnuczkę na kolana i opowiadał jej różne historie. Szczególnie utkwiła jej w pamięci opowieść o tym, jak sotnia weszła do domu i biła babcię. Okładała ją, bo babcia błagała, by nie zabierali dziadka. W czasie wojny polsko-bolszewickiej dwóch wujów trafiło do niewoli. Ich opowieści z głębi Związku Sowieckiego dzieci słuchały z zapartym tchem.
Jadwiga Obrębalska pamięta, jak w 1944 r. zobaczyła pierwszy sowiecki czołg. Po powstaniu warszawskim, w którym zginął jej ojciec, schroniły się u kuzynki na Kielecczyźnie. Obrębalska wpadła wtedy do domu z krzykiem: „Bolszewicy na drodze”. Czołg wjechał na podwórko, taranując ogrodzenie, a wuj, który przeżył już bolszewików, schował się w schronie. – Zapowiedział: „Nie wychodzę!”, a mnie się to wszystko utrwaliło – wspomina Obrębalska.
W ciągłej gotowości
Helena Marmola-Czarnecka pochodzi z Grabowca pod Kowlem. Rodzina cudem uszła z życiem z rzezi wołyńskiej. Mężczyźni w czasie wojny albo walczyli z bronią w ręku, albo konspirowali. Po wojnie Marmola znalazła się w Jeleniej Górze. Piętnastoletnia panienka jeździła stamtąd do Cieplic. Do szkoły. A tam właśnie tworzyła się siatka konspiracyjna. Helena, wierna rodzinnym tradycjom, nie miała wątpliwości: – Profesor Minkiewicz, góral, wielki patriota, przez pięć lat walczył w lesie. Kiedy wyszedł, uznał, że nie o taką Polskę walczył. Opowiadał nam, że wybuchnie III wojna światowa i dopiero wtedy kraj będzie wolny. Oczekiwał na drugiego Piłsudskiego. Organizował spotkania, żeby aktywizować młodzież – wspomina.
Czytaj też:
„Kowboj” przeciw NKWD
Infiltracja oficjalnie działających organizacji i przygotowanie oddziału zbrojnego na wypadek walki należały do zadań pułkownika Jana Podhorskiego, poznaniaka, członka Młodzieży Wszechpolskiej. Podhorski, rocznik 1921, przedwojenny harcerz, brał udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 r. W czasie niemieckiej okupacji skończył podchorążówkę. Walczył w powstaniu warszawskim. Jego pułk Narodowych Sił Zbrojnych im. Władysława Sikorskiego został włączony do oddziałów AK. Podhorski dostał się do niewoli, w obozie ciężko chorował. Jednak w 1945 r. udało mu się wrócić do rodzinnego miasta, gdzie od maja działał już Uniwersytet Poznański. Podhorski zapisał się na Wydział Leśno-Rolny. Został starostą roku. Ponownie zaangażował się w działalność Młodzieży Wszechpolskiej.
– W krótkim czasie odszukaliśmy się z kilkoma kolegami – opowiada. – Nie angażowaliśmy się już w działalność partyzancką. Młodzież Wszechpolska przygotowywała struktury do oficjalnego politycznego działania. Ja jednak dostałem zadanie organizowania komórki zbrojnej.
Walka
Pułkownik Podhorski podkreśla, że antykomunistyczne podziemie nie mogło być liczne. Zdecydowało o tym rozwiązanie Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. Naczelne dowództwo zostało przez komunistów aresztowane. Wszystko to powodowało, że walkę podejmowały niepowiązane ze sobą, samorzutnie tworzone oddziały. Większe organizacje wytrzymały dwa czy trzy lata.
– Walczyliśmy o to, by komuniści czuli, że nie są u siebie. I wierzyliśmy, że to jeszcze nie koniec podziału Europy – tłumaczy Józef Bandzo. Opowiada, że gdy tylko zdjęli mu opatrunek, ruszył na poszukiwanie oddziału „Łupaszki”. Dowiedział się, że walczą gdzieś w Białostockiem. Wziął mapę, wytypował najbardziej prawdopodobne miejsce – koło Siemiatycz. Potem rozpytywał po wsiach. Ludzie jednak byli nierozmowni, chronili partyzantów. – Aż raz się udało – na rozstaju dróg napotkałem kuźnię. Kowal wskazał mi kierunek. Już 150 metrów dalej spotkałem I szwadron „Zygmunta”, który podążał na koncentrację. W drugim szwadronie „Burego” z naszej dawnej brygady było już trzech – opowiada Bandzo. On sam został „osobistym ochroniarzem” mjra „Łupaszki”.
Najtrudniej było walczyć, gdy w lasach spotykali Ludowe Wojsko Polskie. – Raz okrążyli nas, gdy w pewnym domu zostaliśmy tylko w sześciu z komendantem. Wartownika rozbroiliśmy, ale w międzyczasie zaczęła się akcja. Byli już obok stodoły. Przebijaliśmy się i trzeba było strzelać. Trafiliśmy kapitana LWP, leżał ranny, dostał w nogę. Sięgnąłem po jego broń, a on mówi: „Niech pan mi jej nie zabiera, ja też jestem z Wilna”. Oddałem mu własny żelazny opatrunek – opowiada Bandzo.
Z „Łupaszką” przemierzał Bory Tucholskie i Mazury. Wspomina życzliwość, jakiej doświadczali od miejscowej ludności. Chleb dostawali za darmo. Za masło, mięso, węgorze starali się płacić. Pieniądze zdobywali, organizując skoki na monopole spirytusowe. – Pewnego dnia, przypadkiem, spotkałem na ulicy dwóch kolegów. Byli na drugim roku politechniki. Oni mówią do mnie: „Weź nas”. Trochę ich zniechęcałem. Mówiłem, że jeśli się będą uczyć, to może lepiej by się Polsce przydali. Oni jednak nalegali. W ten sposób zorganizowałem sobie patrol. Ciągnęliśmy tę kasę, jak mogliśmy. Zdobyliśmy dużo pieniędzy – uśmiecha się Bandzo.
Zaciskająca się pętla
Młodzież Wszechpolska, w której działał Jan Podhorski, nie planowała działań partyzanckich. Przygotowywała się do oficjalnej rejestracji. – Wszyscy myśleli o polityce. Od wojaczki byłem ja – opowiada Podhorski. W ramach organizacji odpowiadał za przygotowanie wojskowe. Praktycznie to była tylko konspiracja, bo samo szkolenie było psu na budę. Ale istniało. Już w czasie okupacji przygotowywano ich do wchodzenia w oficjalne struktury władzy. – Ja, jako ujawniony, należałem do Akademickiego Koła Uczestników Walki Zbrojnej o Niepodległość. Włączyłem się w jego pracę, by wiedzieć, co się w nim dzieje.